[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Widzisz teraz?- Widze.Dolarhyde szybko zmienial kolejne slajdy.Trzask.Pani Jacobi zywa.- Widzisz?- Tak.Trzask.Pani Leeds zywa.- Widzisz?- Tak.Trzask.Dolarhyde, nieokielznany Smok, z napietymi miesniami i wytatuowanym ogonem nad lozkiem Jacobich.- Widzisz?- Tak.Trzask.Pani Jacobi przed.- Widzisz?- Tak.Trzask.Pani Jacobi po.- Widzisz?- Tak.Trzask.Nieokielznany Smok.- Widzisz?- Tak.Trzask.Pani Leeds przed, obok bezwladnego meza.- Widzisz?- Tak.Trzask.Pani Leeds po, cala zalana krwia.- Widzisz?- Tak.Trzask.Freddy Lounds, kopia zdjecia z ,,Tattlera".- Widzisz?- O Boze!- Widzisz?- O Boze jedyny! - Przeciagle, jak szlochajace dziecko.- Widzisz?- Prosze, nie.- Co ,,nie"?- Nie mnie.- Co ,,nie"? Pan jest mezczyzna, panie Lounds.Prawda?- Tak.- Czy sugeruje pan, ze jestem jakims zboczencem?- Rany boskie, nie!- A moze pan jest zboczony, panie Lounds?- Nie.- Czy dalej bedzie pan wypisywal klamstwa na moj temat, panie Lounds?- Alez nie, nie!- Dlaczego pan pisal te klamstwa, panie Lounds?- Dowiedzialem sie od policji.Oni mi tak powiedzieli.- Cytuje pan Willa Grahama.- To Graham mi naklamal.Graham.- A teraz powie pan prawde? O Mnie.Moim Dziele.Moim Przeistoczeniu.O mojej Sztuce, panie Lounds.Czy to jest Sztuka?- Sztuka.Przerazenie na twarzy Loundsa pozwolilo Dolarhyde'owi mowic swobodnie, mogl latac na gloskach szczelinowych, ze zwartych splesc misterne wielkie skrzydla.- Twierdziles, ze ja, ktory widze daleko wiecej niz ty, jestem nienormalny.Ja, ktory posunalem swiat daleko bardziej do przodu, jestem oblakany.Odwazylem sie na wiecej niz ty, odcisnalem swe niepowtarzalne pietno duzo glebiej i pozostanie w ziemi o wiele dluzej niz twoje marne prochy.W porownaniu z moim twoje zycie jest jak slad slimaka na kamieniu.Jak srebrna warstewka sluzu pokrywajaca litery na moim pomniku.Dolarhyde'owi przypomnialy sie slowa, ktore zapisal w dzienniku.- Jestem Smokiem, a ty smiesz zwac mnie oblakanym? Moje ruchy sledza i opisuja z wieksza uwaga niz ruch gwiazdy, ktora zawita w nasz uklad.Slyszales o gwiezdzie, ktora przybyla do nas w roku tysiac piecdziesiatym czwartym? Oczywiscie, ze nie.Czytelnicy sledza twoje teksty, jak dziecko sledzi palcem slad slimaka, i rownie bezmyslnie.Odnosza je do twojej plytkiej czaszki i bulwiastej twarzy tak, jak slimak odnosi swoj sluz do domu.Wobec mnie jestes jak ten slimak w sloncu.Wtajemniczylem cie w istote Przeistoczenia, a ty nic nie rozumiesz.Jestes jak mrowka w blonach plodowych.Tylko jedno potrafisz robic prawidlowo.Slusznie, ze drzysz przede mna.Ale ty i wszystkie inne mrowki, Lounds, jestescie mi winni nie strach, lecz przerazenie.Dolarhyde stal z opuszczona glowa, podpierajac nos kciukiem i palcem wskazujacym.Nagle wyszedl z pokoju.Nie zdjal maski, pomyslal Lounds.Nie zdjal maski! Jezeli wroci bez niej, to juz po mnie.Boze, caly jestem zlany potem.Przekrecil oczy w strone drzwi i czekal, nasluchujac odglosow dobiegajacych z tylu domu.Dolarhyde powrocil w masce, niosac chlebak i dwa termosy.- To na droge do domu - powiedzial unoszac jeden termos.- Lod, przyda nam sie niedlugo.Ale zanim ruszymy, musimy jeszcze cos nagrac.Przypial mikrofon do koca kolo twarzy Loundsa.- Powtarzaj za mna.Nagrywali przez pol godziny.Wreszcie padlo:- To wszystko, panie Lounds.Sprawil sie pan bardzo dobrze.- Teraz mnie pan juz pusci?- Tak.Ale widze tylko jeden sposob, zeby ci pomoc zrozumiec i zapamietac.Dolarhyde odwrocil sie do Loundsa tylem.- Chce zrozumiec.Chce, zeby pan wiedzial, jak pana cenie za zwrocenie mi wolnosci.Wie pan, ze teraz juz bede pisal sama prawde.Dolarhyde nie mogl odpowiedziec - wlasnie zmienil zeby.Znow wlaczyl magnetofon.Usmiechnal sie, pokazujac brazowe, poplamione zeby.Oparl Loundsowi dlon na wysokosci serca, nachylil sie nad nim, jak gdyby chcial pocalowac go w usta, po czym odgryzl mu wargi i wyplul je na podloge.21Swit w Chicago; ciezkie powietrze i niskie szare niebo.Z hallu budynku ,,Tattlera" wyszedl straznik.Stanal przy krawezniku i palac papierosa, masowal obolale krzyze.Ulica byla pusta, totez w ciszy slyszal wyraznie szczek przelacznika swiatel na skrzyzowaniu oddalonym o caly dlugi kwartal domow i polozonym na szczycie wzniesienia.O pol przecznicy na polnoc od tych swiatel, poza zasiegiem wzroku straznika, Francis Dolarhyde kulil sie obok Loundsa w tyle furgonetki.Uformowal z koca cos na ksztalt glebokiego kaptura, ktory skrywal teraz glowe dziennikarza.Lounds cierpial.Sprawial wrazenie jakby otepialego, lecz jego umysl pracowal w przyspieszonym tempie.Musial pamietac o kilku istotnych rzeczach.Krawedz kaptura wspierala mu sie na nosie, mogl wiec dojrzec, jak palce Dolarhyde'a sprawdzaja zaskorupialy knebel.Dolarhyde przywdzial bialy kitel sanitariusza, ulozyl Loundsowi termos na kolanach i wytoczyl go z furgonetki.Kiedy zablokowal kolka wozka i odwrocil sie, by schowac pomost do srodka, Lounds zdolal dostrzec spod koca krawedz zderzaka furgonetki.Odwrocil sie wiec, ujrzal caly zderzak i - tam do licha! - tablice rejestracyjna.Wprawdzie tylko na moment, ale jej tresc utkwila mu gleboko w pamieci.Poczul, ze jedzie.Szpary pomiedzy plytami chodnika.Skret za rog, a pozniej podskok na krawezniku.Pod kolami zaszelescil papier.Dolarhyde zatrzymal wozek w malym niechlujnym zakatku pomiedzy wysypiskiem smieci a zaparkowana ciezarowka.Szarpnal za koc.Lounds zamknal oczy.Butelka amoniaku podsunieta pod nos.Cichy glos tuz za nim.- Slyszysz mnie? Jestesmy prawie na miejscu.- Juz nie mial kaptura na glowie.- Jezeli mnie slyszysz, zamrugaj.Dolarhyde rozwarl mu oko kciukiem i palcem wskazujacym.Lounds spojrzal mu prosto w twarz.- Oklamalem cie.- Dolarhyde poklepal termos.- Bo tak prawde mowiac, to wcale nie mam tu pod reka twoich warg - Zrzucil na ziemie koc i odkrecil termos.Lounds poczul zapach benzyny.Zaczal sie gwaltownie wyrywac, zdzierajac sobie skore z przedramion i powodujac, ze mocny fotel na kolkach az jeczal [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.