[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mam go.– Uh.tak? – Jeszcze nie całkiem mi wierzył.– Włóż pan płaszcz, kapitanie.Miałem długi, ciężki dzień i spieszę się do domu.– Znalazłeś go, Garrett?Ta-dam! Załapał, nim się obejrzałem.– Tak.Ale lepiej, żeby pan się pospieszył, jeśli chce pan coś z tego mieć.– Aha.Jasne.– Był oszołomiony.Nie wierzył własnym uszom.Przez moment zacząłem coś podejrzewać, ale nie zdążyłem się dobrze do tego przyłożyć.– Ale jak? Szukało go tysiąc ludzi i nawet smrodu nie złapali.– Nie wiedzieli, gdzie wąchać.Nos się sam wyrabia, jeśli trzeba z niego żyć.– Wygląda na to, że po prostu miał pan szczęście.– Szczęście się przydaje.– Powinienem wziąć ze sobą ludzi?– Nie będą potrzebni.Tamci już nie sprawią kłopotów.Musiało coś zabrzmieć w moim głosie, bo Block spojrzał na mnie z ukosa, ale wciąż był jeszcze zbyt zszokowany, żeby cokolwiek powiedzieć.Chwycił pelerynę przeciwdeszczową i wcisnął na głowę wodoodporny kapelusz.– Nawet nie wiesz, jacy ci jesteśmy wdzięczni, Garrett.– Mam pewne podejrzenia.Okażcie mi wdzięczność, nie zapominając podrzucić wynagrodzenia do domu.– Co? – Udało mu się przybrać oburzoną minę.Czy ktoś miał śmiałość kwestionować uczciwość Straży? – Myśli pan, że pana wykiwamy?– Niech mnie bogowie bronią.Ja? Przecież to właśnie uczciwość kocham w naszych dzielnych Strażnikach.Z pewnością pan żartuje, kapitanie.Usłyszał sarkazm i wcale mu się to nie spodobało, ale był zbyt podniecony, żeby się obrazić.Do licha, wyskoczył w noc i deszcz jak przysłowiowy Filip z konopi.dopóki nie zorientował się, że nie wie, dokąd iść.– Idę tak szybko, jak mogę, kapitanie.– I rzeczywiście tak było.Chciałem wrócić do domu.Miałem wielkie ambicje w rozwoju rzemiosła chrapania.– Przełaziłem dzisiaj chyba ze dwa tysiące mil, śledząc te potwory.– Potwory? To jest ich więcej?Facet w ogóle nie słuchał.Pokręciłem głową.Zrównał się ze mną.Prawie podskakiwał jak pięciolatek.– Jeszcze jedno, kapitanie.Naczelny bandzior był gościem w wieku około tysiąca lat, podejrzanie przypominającym czarownika.Drugi był zwyczajnym, dobrze wam znanym ulicznym bruno, kupa mięcha pod trzydziestkę.– Był? – teraz mówił nerwowo, wręcz nieufnie.– Cały czas powtarza pan: był.– Sam pan zobaczy.Zobaczył.I wcale nie był zachwycony– Musiał pan ich pozabijać? – zapytał.Gapił się na starego, jakby sądził, że świrowaty wypierdek wstanie z martwych.– Nie.Mogłem pozwolić, żeby to oni zabili mnie.Ale wtedy wy dalej byście szukali, no nie? – Spojrzałem na starego i zadygotałem ze zgrozy.Block tego nie zauważył.Po pierwsze, staruch dopełzł do samych bram ogrodu, zanim się odmeldował.Potem rozebrał się do naga.To, co z niego zostało, było tak wysuszone, że wyglądało, jakby ktoś wyssał go od wewnątrz i zostawił samą skórę.Skórę białą jak u trupa.Zastanawiałem się, czy przypadkiem jednak nie zmartwychwstanie.Może już to zrobił, raz czy dwa.Potem otrząsnąłem się z zabobonów i skoncentrowałem na problemie, który był realny i namacalny.Ktoś był w powozowni podczas mojej nieobecności.Ktoś, kto rozebrał nieboszczyka i pościągał ze ścian i półek dziwną mieszaninę uprzęży i narzędzi.Wyglądało to na okazyjne przestępstwo popełnione przez jakiegoś zdołowanego amatora.Przez kogoś, kto zobaczył otwarte drzwi, wskoczył do środka na nerwowe oględziny, porwał wszystko, co nie było przybite do ściany i wyglądało na możliwe do opylenia za cenę butelki taniego czerwonego wina.Gdybym miał szukać tego złodzieja, rozglądałbym się za niskim, chudym pijaczyną puszącym się w nowych ciuchach i absurdalnym kapelusiku myśliwskim.– Byłoby więcej hałasu, gdybym zdołał zawlec ich na proces – żalił się Block.– Ani trochę w to nie wątpię, cyrk byłby jednorazowy.Przedstawienie roku.Z radością sam bym przyszedł go zobaczyć.Ale on rzygał motylami, w oczach miał zielony ogień i szykował się do rzucenia na mnie jakichś poważnych czarów.Nie mogłem mu tego wyperswadować.Chodź pan, tam są dowody rzeczowe.Zaprowadziłem go do kuchni i pokazałem kubeł.Chciałem mu też pokazać noże, ale nie było ich tam, gdzie je widziałem po raz ostatni.Ten cholerny Morley znów zbierał pamiątki.Teraz, kiedy był ze mną oficer, czułem się w tym domu znacznie swobodniej, bo w razie czego mógłbym się wytłumaczyć lokalnym Strażnikom.– Zadowolony?– Tak sądzę.– Podniósł wielki szklany słój, który przeoczyliśmy z Morleyem.Zawierał ludzkie serce w przezroczystej cieczy.– Moi ludzie zaraz rozbiorą tę rezydencję na części.– Wie pan, kto jest jej właścicielem?– Wiem.Ironiczny zbieg okoliczności.Ale nie będzie kłopotów.Książę jest zdeterminowany.Będzie wkurzony podwójnie, bo ktoś się odważył.Będzie zionął ogniem.Zachichotałem.– Może pan wziąć na siebie wszystkie zaszczyty, kapitanie.Nie chciałbym, żeby tacy ludzie mnie zauważyli.Proszę tylko pamiętać o mojej zapłacie.Wtedy pan będzie zadowolony, ja też, TunFaire też.A teraz, jeśli pan już nie potrzebuje mojej pomocy, powlokę moje zmęczone dupsko do domu i wsadzę je w bety.– Proszę bardzo – odparł z roztargnieniem.– Aha, Garrett? – Tak?– Dzięki.Dostanie pan swoje pieniądze.I wciąż jestem pana dłużnikiem za ten cud.Kiedy dotarłem do domu, Truposz wciąż prowadził przesłuchania.Jedni ludzie byli w jego pokoju, inni czekali w pokoiku od frontu.Dean kierował ruchem przy drzwiach.Obdarzyłem go najzłośliwszym z moich uśmiechów i wyszczerzyłem zęby.– Teraz i ty wiesz, co to znaczy być na nogach o absurdalnej porze.– Dałem szybkiego susa w stronę pokoiku frontowego, w poszukiwaniu kota, ale nie znalazłem ofiary.Dean popatrzył na mnie nerwowo i nabrał wody w gębę.Doskonale, pomyślałem sobie i podreptałem na górę.Z samego rana pogadamy o tym kocie.XVIZ samego rana w ogóle nie gadałem z Deanem.A w każdym razie nie o kotach.Obudził mnie o jakiejś nieprawdopodobnej porze koło południa i powiedział:– Jego Kościstość chce widzieć pana u siebie w pokoju.Śniadanie podam tam.Jęknąłem i obróciłem się na drugi bok.Dean nie zawracał sobie głowy zwyczajowymi przepychankami.Powinienem był poczuć się ostrzeżony.Ale to był poranek.Kto myśli o poranku? Wymamrotałem tylko jakąś nie na miejscu modlitwę dziękczynną w ogólnym kierunku niebios i zakopałem się w poduszkach.I wtedy zaczęło mnie żreć robactwo.A przynajmniej tak mi się wydawało.Kiedy zacząłem machać, walić rękami, kląć i grzebać w pościeli, nie znalazłem nic.A kąsanie jak zostało, tak za nic nie chciało pójść.Był ranek.Trochę potrwało, nim załapałem.To nie stary Dean przyprawił mi bety insektami.To Truposz mnie podszczypywał.Wciąż klnąc, podskakując i trzepiąc się po tyłku, wyskoczyłem z piernatów.Ta część mojego umysłu, która sumiennie pracowała, zauważyła pewien interesujący, dotychczas nie ujawniony aspekt charakteru mojego partnera.Kiedy miał jakiś cel na myśli, prześladował sprzymierzeńców na równi z wrogami.Wprawdzie moje oczy tylko udawały otwarte, a nogi buntowały się przy każdym kroku, ale zdołałem dotrzeć na dół bez znaczniejszych obrażeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.