[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozbyła się swej słabości, na wieki wieczne pozbyła się współczucia.To się wyczerpało, wyschło, wygasło.Tępo i zwyczajnie przyjmowała to, co przynosiło życie.Oddawała się szybko, gorzko, bez uśmiechu rozmaitym mężczyznom, którzy akurat stawali na jej drodze, jakby szukając smaku tego pierwszego pocałunku, pierwszego przylgnięcia do Ignasia.Posiadali nad nią władzę w jej pracy, władzę pieniądza, władzę stanowiska.To była także niewola.Mruczy, leżąc na łóżku z twarzą wciśniętą w poduszkę.Różycki, prezes, lekarz z okręgu – i jeszcze tam ktoś – i jeszcze.Ale nie, do diabła, żaden z nich nie uzyskał nad nią władzy w miłości, nigdy nie oddawała się całkowicie z miłością.Poszukiwaczka.– Ty nie pokochasz, ty nie jesteś zdolna do miłości – rzekł Różycki, a ona roześmiała się obelżywie:– Nie, doprawdy?– Dałaś mi dobrą lekcję, to ty nauczyłaś mnie cierpieć, nie cierpiałem dotąd nigdy z powodu kobiety – powiedział sam prezes.Wzruszyła ramionami.– Niech pan nie przychodzi tu więcej.Niech pan zapomni.– dawała mu dobrotliwe rady.Ale powracał załamując dramatycznie ręce.– Co w tobie jest? Czego ty chcesz? – Milczenie doprowadzało go do Strona nr 187Pola Gojawiczyńskawściekłości, złorzeczył.– Żebyś i ty w życiu natrafiła na miłość niewzajemną, żebyś poznała, co to jest!Triumfowała, sądziła, że uzyskiwała władzę, że nie ją wreszcie obrabowywano.To ona zabierała spokój, to ona upokarzała.Ach, nie czyniła nic, aby się przyozdobić, ani jednego ruchu palca, aby się wydać ładniejszą, zwyciężała samą sobą, taką, jaką była.Gorzki triumf, gdy wykwintnisie, zrównoważeni, czyści, przypadali ustami do jej zabłoconych, zdartych pantofli.Mówili:– Broniu!.Najdroższa!.– a ona odrzucała im niezmiennie:– Pan.Czyniła im zaszczyt, gdy szła do eleganckiej restauracji w wyszarzałej sukience, gdy kładła małe, zaczerwienione dłonie na śnieżnym obrusie.Bez zmieszania przechodziła pod ogniem zdziwionych spojrzeń, przez salę restauracyjną.O, nauczyła ich, nie można jej było poszukiwać w mroku, ukradkiem, tajemnie, nie można jej było pomijać ukłonem.Trzeba jej było szukać dniem, wśród opatulonych bab z garnkami, w kuchniach pełnych smrodu i pary, przy boku straszliwych kucharek, wynędzniałych dzieci, zuchwałych wyrostków, plujących przez zęby.Należała jakby do nich i oni byli za nią, to się widziało, gdy uśmiechali się ukradkiem, porozumiewawczo, z chytrym przymrużeniem oka.– O, jak to się do niej zalecają! – zdawali się mówić – oho, jak to koło niej tańcują, a ona tyle dba o to, co pies o piątą nogę.Zwykle w dni wizytacji korzystała z okazji, ona, funkcjonariuszka Komitetu, aby wystąpić przeciwko temu Komitetowi obecnemu akurat w osobie samego prezesa czy lekarza okręgu, czy kierownika biura.– O, jaka to zupa!.O, jaki chleb.I wytargowywała, co chciała, za pomocą obiecujących spojrzeń czy zuchwalstwa – tę tam jakąś większą porcję tłuszczu dla kuchni, buty dla obdartusa, książki dla czytelni.– To, co pani robi, jest demagogią – rzekł ze złością prezes, gdy pewnego razu oblężony przez baby wypróżnił swą osobistą sakiewkę.A ona zniosła z lekkim sercem ten „ciężki” zarzut.Ale podczas gdy tak pozornie zwyciężała, gdy sądziła, że to ona obrabowuje, powstawały wokół niej sprawy, zdarzenia, głosy – których, jak się przyznała, nie mogła znieść.Skrzypek w restauracji Hotelu Angielskiego stał się dla niej szatanem z swą grą targającą trzewia, napędzającą łzy do oczu, posiadł nad nią władzę wzruszania, zmusił do łez tu, w obliczu siedzącego naprzeciw przy stoliku wroga.Wydawał ją na ich łup swą pieśnią, która była tęsknotą.Która była miłością.Wiosna, krzaki bzu rozkwitły pod oknem jej izby – to były te rzeczy rozwierające ją, nakazujące płakać i cierpieć.Ażeby to jakoś znieść, skryć Strona nr 188DZIEWCZĘTA Z NOWOLIPEKsię, ominąć okropny kontrast między rankami w kuchni i przepychem sali restauracyjnej, zaczęła pić.Dolewano jej skwapliwie, usłużnie.Gdy była pijana, oszołomiona, uśmiechała się dziecięco i życzliwie.Cała stawała się lekkim przylgnięciem, przyciągała jak głęboka, niezmierzona woda.Zdawała się szukać na obcych, męskich twarzach czujnie jakiegoś znanego sobie wyrazu i zdjęta dreszczem, wtulała się w wyciągnięte ku niej ramiona, drobna, uległa, oddana.MIŁOŚĆ I ŚMIERĆPrzechodząc korytarzem profesor usłyszał płacz i stanął jak wryty.Pchnąłdrzwi i rzucił jakąś prośbę Mariannie.Płacz dobiegał z pokoju Frani.Teraz już było cicho.Usłyszała jego kroki.Trzeba z tym skończyć.Dom był pełen.Alisia w popłochu i zdenerwowaniu w gronie tak samo nerwowo napiętych koleżanek przygotowywała się do matury.Brzęczały telefony.Frania krążyła z tacą przekąsek, czarnej kawy i dawek coli.Profesorowa, żądna spokoju i tylko spokoju, zbierała się do wyjazdu na wieś, aby przygotować tam wszystko do letniego pobytu rodziny.Pootwierano okna, letni wiatr wdzierał się do pokojów tak dotąd chronionych przed gwarem ulicy.Było duszno mimo to.Sam zaproponował żonie wspólny wyjazd, ale w ostatniej chwili cofnął tę obietnicę.Przyjedzie jutro, za kilka dni, za tydzień.Miał uczucie, że nie załatwiłjakiejś ważnej sprawy.Niepokojąca twarz Frani nad tacą i ten płacz.Od tamtego pocałunku nic się nie stało, panował nad sobą.Ale skończyły się łagodne chwile porozumień spojrzeniami, nastrój oczekiwania.Coś się do gruntu zmieniło, on sam uległ temu niepokojowi, miał uczucie ciągłego naprężenia i napięcia.Jak się ułożą sprawy na wsi? Zdjął go strach przed nieśmiertelnymi akcesoriami natury, przed ślepym pędem ku tej młodej dziewczynie, któremu już raz uległ.Tak.Trzeba było skończyć.Zadzwonił, czego już od dawna nie czynił, i gdy stanęła we drzwiach, poprosił o herbatę.Nie patrzył na nią, to mu odbierało odwagę.Gdy powróciła z herbatą i drżącymi rękoma odsuwała z biurka papiery, aby postawić tacę, rzekł, że chce z nią pomówić.Głosem zupełnie pozbawionym wszelkich odcieni oznaczył miejsce i godzinę spotkania – kawiarenkę na placu Świętego Strona nr 189Pola GojawiczyńskaAleksandra.Widział, jak jej ręce zastygły na skraju biurka, podniósł oczy i zobaczył, że rozbłysła uśmiechem.Przestraszył się.Powinien był to inaczej powiedzieć!.Ona ma nadzieję.Ona zrozumiała to inaczej.Gdy wyszła, zamykając bezszelestnie drzwi, doznał jednak tego samego uczucia zadowolenia i siły, jak na sali wykładowej wobec słuchaczek kokietujących i zakochanych w swym „interesującym profesorze”, a których uczuciami umiał pokierować i ująć w karby, nie tracąc ich, nie wyrzekając się tej siły podniecającej, jaką się czerpie z wpatrzonego i oddanego audytorium.I później, gdy siedzieli rozdzieleni zimnym marmurem stolika, on i Frania, w kawiarni – nie wypadł z swej roli.– Moje dziecko – rzekł – chciałem z tobą pomówić i dlatego zaprosiłem cię tutaj.Twoje zajęcie.wydaje mi się za ciężkie i nieodpowiednie.Uczyłaś się, prawda?.Zanim opiekunka tak nieszczególnie rozporządziła twoim losem, przysyłając cię do nas.Czy nie odpowiadałoby ci lepiej inne zajęcie?Przerwał i nie patrząc odczuł, jak była śmiertelnie przerażona.Coś z tego przerażenia udzieliło mu się.To nie była zakochana słuchaczka, przed nim siedział ktoś zrozpaczony i z trudem a dzielnie pracujący nad sobą.Miłość.mój Boże! On był w stanie wzbudzić taką miłość – i wyrzec się jej! Mówił z wysiłkiem.– Będę szczęśliwy, jeśli mi się uda to urządzić.Lubisz książki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|