[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Armie! – wrzasnął staruszek, pociągając się za nos, jakby dopiero przed chwilą pojawił się na jego twarzy.Leoman łypnął na niego ze złością.– Tyle to sam widzę, ty cholerny fakirze.– Nie! Jeszcze więcej armii!Szaman oddalił się od niego i pobiegł na południowy kraniec telu.Tam zaczął podskakiwać, wskazując ręką na Malazańczyków, którzy okopali się na wyspie po przeciwnej stronie starożytnego kanału odwadniającego.Leoman nie poszedł za nim, lecz skierował się ku Corabbowi i trzem innym wojownikom, którzy przykucnęli pod niskim murkiem.– Corabb, wyślij jeszcze jednego jeźdźca do sha’ik.Nie, lepiej pojedź sam.Nawet jeśli nie raczy zauważyć naszego powrotu, chcę się dowiedzieć, gdzie o świcie będą rozmieszczone plemiona Mathoka.Zdobądź tę informację, gdy już porozmawiasz z sha’ik.Pamiętaj, że masz pomówić z nią osobiście.Potem wracaj tutaj.– Wykonam twe rozkazy – oznajmił Corabb, wstając.Stojący w odległości dwudziestu kroków szaman odwrócił się nagle.– One tu są! Psy, Leomanie! Psy! Wickańskie psy!Pustynny wojownik skrzywił się ze złością.– Ten dureń oszalał.Corabb podbiegł do konia.Nie zamierzał tracić czasu na jego siodłanie, zwłaszcza jeśli miałoby to oznaczać wysłuchiwanie dalszych obłąkanych spostrzeżeń szamana.Wskoczył na grzbiet zwierzęcia, zacisnął rzemienie podtrzymujące lancę zawieszoną skośnie na jego plecach, wziął w ręce wodze i popędził konia, dźgając jego boki kolanami.Droga do oazy była wyjątkowo kręta, wiła się między głębokimi piaskami i wyszczerbionymi wyniosłościami skalnymi.Corabb był zmuszony zwolnić tempo i pozwolić, by jego wierzchowiec sam wyszukiwał sobie drogę.Dzień zbliżał się już ku końcowi i w głębokich jarach, przez które prowadziła ścieżka nieopodal południowo-zachodniego krańca oazy, zalegały głębokie cienie.Koń wdrapał się na rumowisko i minął ostry zakręt, gdy nagle nozdrza zwierzęcia oraz jeźdźca wypełnił smród gnijącego mięsa.Drogę blokował im zabity koń i leżący tuż za nim trup.Corabb zsunął się z końskiego grzbietu i ruszył ostrożnie naprzód.Serce łomotało mu gwałtownie.To był kurier, ten, którego Leoman wysłał tuż po przybyciu ich oddziału.Oberwał bełtem kuszy w skroń.Pocisk przebił czaszkę i wydostał się po drugiej stronie, wyrywając dziurę.Corabb przyjrzał się uważnie skalnym ścianom po obu stronach.Doszedł do wniosku, że gdyby ukrywali się tu skrytobójcy, już by nie żył.Zapewne nie spodziewali się, że pojawią się dalsi kurierzy.Wrócił do konia.Trudno mu było nakłonić zwierzę do przejścia nad ciałami, w końcu jednak udała mu się ta sztuka i mógł ponownie dosiąść wierzchowca.Ruszył w dalszą drogę, uważnie obserwując otoczenie.Sześćdziesiąt kroków dalej ścieżka przechodziła w piaszczysty stok, za którym było widać zielone, zakurzone guldindhy.Corabb odetchnął z ulgą i popędził konia.Dwa potężne uderzenia w plecy cisnęły nim naprzód.Nie mając strzemion ani łęku siodła, którego mógłby się złapać, w locie objął rękami szyję zwierzęcia.Wierzchowiec spłoszył się, kwicząc z bólu.Ten nagły ruch omal nie strącił na ziemię ogarniętego paniką jeźdźca.Prawe kolano konia raz po raz tłukło w hełm mężczyzny, aż wreszcie zrzuciło go z głowy.Potem kościsty staw zaczął uderzać o czaszkę Corabba.Wojownik trzymał się uparcie, lecz cały czas osuwał się coraz niżej, aż wreszcie o jego ciało zaczęły się obijać obie przednie kończyny konia.To wystarczyło, by zwierzę zwolniło, gdy tylko dotarło do podstawy stoku.Corabb, którego jedna noga zwisała luźno, uderzając piętą o twardą ziemię, zdołał podciągnąć się pod końskim łbem.Kolejny bełt odbił się od ziemi po jego lewej stronie.Wierzchowiec zatrzymał się w połowie wysokości zbocza.Corabb opuścił drugą nogę, a potem przesunął się na przeciwną stronę konia i wskoczył z powrotem na jego grzbiet.Stracił wodze, ale zacisnął obie dłonie na końskiej grzywie, popędzając zwierzę piętami.Od skał odbił się jeszcze jeden bełt.Potem kopyta wierzchowca uderzyły o piasek i na Corabba nagle padł blask słońca.Na wprost przed nim znajdowała się oaza i zasłona z drzew.Pochylił się na końskiej szyi, zmuszając zwierzę do jeszcze szybszego biegu.Wpadli na ścieżkę między guldindhami.Corabb obejrzał się za siebie i zobaczył na lewym boku wierzchowca głębokie rozdarcie, z którego płynęła krew.Potem zauważył swą lancę, która zwisała mu luźno z pleców.W jej drzewce wbiły się dwa bełty.Każdy z nich uderzył pod innym kątem, lecz musiały to zrobić niemal jednocześnie, gdyż ułamane odcinki zahaczyły o siebie, hamując impet obu pocisków.Corabb ściągnął z pleców zniszczoną broń i odrzucił ją na bok.A potem popędził naprzód, co koń wyskoczy.*– Tygrysie pręgi wymalowane na ropusze – wyszeptała.Jej oczy przesłaniały kłęby dymu z rdzawego liścia.– Z jakiegoś powodu wydajesz się z nimi jeszcze bardziej niebezpieczny.– Ehe, dziewczyno, jestem czystą trucizną – potwierdził Heboric, przyglądając się jej w mroku.W jej oczach znowu pojawiło się życie, bystrość wykraczająca poza wygłaszane od czasu do czasu kąśliwe uwagi.Świadczyło to, że umysł kobiety wreszcie się uwolnił od znieczulającej mgły durhangu.Wciąż jeszcze kasłała, jakby jej płuca wypełniał płyn, lecz szałwia zmieszana z rdzawym liściem złagodziła nieco te objawy.Odwzajemniała jego spojrzenie z dociekliwym – choć dosyć twardym – wyrazem oczu.Co chwila wkładała między wargi ustnik fajki wodnej, wypuszczając dym przez nos.– Gdybym mógł cię zobaczyć – mruknął Heboric – doszedłbym do wniosku, że czujesz się już lepiej– To prawda, Boży Jeźdźcze Treacha.Myślałam, że te twoje kocie oczy potrafią przeniknąć każdą zasłonę.Heboric chrząknął.– Chodziło mi raczej o to, że już nie połykasz słów, Scillara.– I co zrobimy teraz? – zapytała po chwili.– Wkrótce zapadnie zmierzch.Wtedy pójdę poszukać L’orica i chciałbym, żebyś mi towarzyszyła.– A potem?– Potem zaprowadzę cię do Felisin Młodszej.– Adoptowanej córki sha’ik.– Tak.Scillara odwróciła wzrok w zamyśleniu, głęboko zaciągając się dymem z rdzawego liścia.– Ile masz lat, dziewczyno?Wzruszyła ramionami.– Wystarczająco wiele.Jeśli mam wykonywać rozkazy Felisin Młodszej, to niech i tak będzie.Nie ma sensu się o to obrażać.To była niezręczna rozmowa, posuwająca się naprzód skokami, za którymi Heboricowi trudno było nadążyć.Sha’ik była bardzo podobna.Być może, pomyślał z sarkazmem, ten talent do intuicyjnego myślenia był właściwy jedynie kobietom.Mimo zaawansowanego wieku z pewnością brakowało mu danych do podobnych uogólnień [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.