[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I upadłem znowu.Ocknąłem się na werandzie, w plecionym fotelu, miałem w ręku kubek z gorącą słodką kawą, a obok mnie siedział uśmiechnięty Billy.–Lepiej? – zapytał.– Pomogłem ci to zrzucić.Teraz chyba już jesteś wnormie.Ściągnąłeś na siebie, przyjacielu mój, Wanja, żeby cię pogięło,całe uderzenie Mastersa i Pawlowskiego.A potem zassałeś całą ichrezerwę.Dziwne, że obaj nie zdechli.Tym bardziej że Clarissa wpakowaław Pawlowskiego niemal pół magazynka.Przypomina teraz chodzącegosiniaka.Dokładniej: leżącego.Zrozumiałem już, skąd się wzięła moja ekstremalna moc -przekierowałem atak.Puściłem go, że tak powiem, na szlachetny cel.Dobrze, że nie odleciałem w kosmos.Fajnie bym wyglądał bez skafandra gdzieś na środku Mlecznej Drogi.Zresztą w skafandrze też.–Dziękuję za wsparcie, Billy.Kiedy ściągałem atak na siebie, myślałem, że ty zrobisz resztę.–Wiesz co, dowódco, ja też tak myślałem! Ale zdążyłem tylko przydusić ochronę kalosza, żeby ze strachu nie zaczęła grzać do ludzi.A potem to już ty.Przyjrzałem się partnerowi.Coś było nie tak z jego wyglądem.–Zerwał ci się łańcuszek? – zrozumiałem wreszcie, czego mubrakowało.–Oddałem kamień Sarze na pamiątkę.Według mnie wyszło to bardzosymbolicznie.Czarny mag William Mbabete podarował swój magicznydynks malutkiej białej wiedźmie.Ładne, żeby cię pogięło!Poderwałem się, wylewając kawę.Zbiegłem z werandy.Cienia nad głową nie było.Zniknęła srebrzysta burta.Mała odleciała.–Wybacz, Wanja, ale ty się tu walałeś dobre dwadzieścia minut.Saranie mogła czekać.Zbliża się cały tłum polujących na jej duszę, oby siędieslem zachłysnęli.Wiem, że ty byś i im… dał pokumać.Ale takdziałając, można sobie krzywdę zrobić.Popatrzyłem na czerwoną „teczkę”.Dziwne, ale wcale mi nie było wstyd, że moja ukochana maszynka ma pewnie przepalone wszystkie ogniwa.Tylko jak mogłem uwolnić Sarę bez pożegnania?!–Nie smuć się, dowódco.Ona przecież dała ci buzi na do widzenia.I jestem pewien, że dziewucha wróci.A my będziemy czekali.–Jak tu cicho – powiedziałem.– W końcu jest cicho.–A co ma hałasować, dowódco, żeby cię pogięło? Rozniosłeś tu wszystko.Jakby na złość, w niebie rozległ się potężny ryk.Nad polem przeleciała niebieska corvetta.Wykreśliła pętlę i wychodząc z niej – wylądowała.Cmok! I stoi na podwoziu jak przyssana.Co prawda po sekundzie przechyliła się na bok, ponieważ wydech wygrzebał pod nią niezłą bruzdę.–Odebrałbym kolesiowi prawo jazdy – ocenił Billy.– I przylał na gołytyłek.–Spróbuj – usłyszałem naraz głos szeryfa.Jak się tu podkradł? Nie zauważyłem.Moje nadnaturalne zdolnościodmawiały współpracy.Potrzebowałem tygodnia odpoczynku, a przedtem mocnego, długiego snu.–Coś z nami nietęgo, żeby cię pogięło – powiedział mój partner.– Tonie Greg.Z corvetty wylazł stary Weiland.–Coście zrobili z moją własnością, gamonie?! – wrzasnął.Jak nie urok to sraczka.Ja na wszelki wypadek usiadłem z powrotemw fotelu.Bo jeszcze znowu bym upadł, a to by nie wyglądało ładnie.Bezszacunku dla miliardera, któremu coś niechcący rąbnęliśmy.–Z całym szacunkiem, panie Weiland, sir… – zaczął glina.–Wyluzuj, Gibbson.– Stary kowboj wszedł na werandę.– I zmień spodnie.Czołem, chłopaki.Wszystko widziałem.Jesteście hero, niech was licho! Sara znaczy się odleciała… A gdzie pani Sayer?Billy wskazał palcem za siebie.Weiland delikatnie zapukał we framugę i zniknął we wnętrzu.–Jeszcze ktoś – powiedział szeryf, patrząc w dal spod dłoni ułożonej wdaszek.Czapkę widocznie gdzieś zgubił.A co do spodni, to Weiland miałrację.Tym razem nad głową nie było ryku i charczenia.Z głuchym, mocnym hałasem przed domem opadł perłowy „Podwójny Gryf” [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.