[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cnaiur zdążył się już tego domyślić.Oprócz Sakarpus Atrithau było jedynym miastem leżącym na północy stepu – a przynajmniej jedynym miastem zamieszkanym przez Ludzi.– Tak, ale kim byli?– Nazwał ich swoimi wyznawcami.Strach ścisnął mu serce.Wyznawcy.Jest taki sam.Umie zawładnąć ludźmi tak jak jego ojciec.– Dlaczego jest ważne – spytała Anissi – kim byli ci zmarli?– Jest ważne.Wszystko było ważne, jeśli miało związek z dunyainami.Od chwili znalezienia Anasurimbora Kellhusa duszę Cnaiura opanowała tylko jedna myśl: Wykorzystaj syna, by odnaleźć ojca.Jeśli ten człowiek podążał za Moenghusem, to wiedział, gdzie go znaleźć.Jeszcze teraz Cnaiur widział swojego ojca, Skiothę, wijącego się w lodowatym błocie u stóp Moenghusa.Gardło mu się ścisnęło.Wódz plemienia zamordowany przez bezbronnego niewolnika.Z czasem to wspomnienie zmieniło się w narkotyk, do którego Cnaiur obsesyjnie powracał.A jednak, nie wiadomo dlaczego, nigdy nie było takie samo.Szczegóły ciągle się zmieniały.Czasami, zamiast splunąć w poczerniałą twarz ojca, Cnaiur ją obejmował.Czasem to nie Skiotha umierał u stóp Moenghusa, ale Moenghus u stóp Cnaiura, syna Skiothy.Zycie za życie.Ojciec za ojca.Zemsta.Czy to uleczy ten zamęt jego serca?Wykorzystaj syna, by znaleźć ojca.Ale czy może tak zaryzykować? A jeśli to się znowu powtórzy?Przez chwilę nie pamiętał, jak się oddycha.Liczył tylko szesnaście wiosen, kiedy jego kuzyn Okyati przywiózł do obozu Anasurimbora Moenghusa.Okyati i jego oddział odbili go bandzie Sranców podróżujących przez Suskarę.Już samo to uczyniło przybysza godnym zainteresowania – niewiele ludzi potrafi przeżyć niewolę u Sranców.Okyati zawlókł go do jaksza Skiothy i powiedział, śmiejąc się ochryple:– Wpadł w łagodniejsze ręce.Skiotha uznał Moenghusa za swój łup i podarował go swej pierwszej żonie, matce Cnaiura.– Za synów, których mi urodziłaś – powiedział.A Cnaiur pomyślał: Za mnie.Przez całą transakcję Moenghus tylko się im przyglądał, błękitne oczy lśniły w pokiereszowanej twarzy.Kiedy jego spojrzenie spoczęło przelotnie na Cnaiurze, ten wyszczerzył do niego zęby z młodzieńczą pogardą.Jeniec wyglądał jak kłąb brudnych szmat: blada twarz, błoto i zaschnięta krew.Kolejny pobity cudzoziemiec, gorszy od zwierzęcia.Cnaiur teraz wiedział, że właśnie to obcy chciał im pokazać.Dla dunyaina nawet degradacja była potężnym narzędziem – może najpotężniejszym.Potem Cnaiur czasami widywał nowego niewolnika kręcącego sznury ze ścięgien, wyprawiającego skóry czy noszącego worki nawozu do ogniska.Biegał tak samo jak inni, z takim samym tchórzliwym pośpiechem.O, tam idzie ten, który przeżył u Sranców.Cnaiur obrzucał go krótkim groźnym spojrzeniem.Ale jak długo patrzyły na niego te jasne oczy?Minęło parę tygodni, zanim Moenghus odezwał się do niego.Dobrze wybrał odpowiednią chwilę: noc powrotu Cnaiura z Obrzędu Wiosennych Wilków.Cnaiur, zataczając się z powodu utraty krwi, wracał przez mrok do domu z wilczą głową przy uździe.Przed wejściem do jaksza matki zemdlał, wymiotując śliną na ziemię.Moenghus pierwszy go znalazł, pierwszy opatrzył jego pulsujące rany.– Zabiłeś wilka – powiedział, podnosząc go z pyłu.Wokół jego głowy świat wirował, kołysały się jaksze, a jednak lśniące jasne oczy wydawały się nieporuszone jak Gwóźdź Niebios.Cierpiący Cnaiur znalazł w tych obcych oczach haniebną ulgę – jak w sanktuarium.Odtrącił ręce niewolnika.– Ale nie poszło, jak trzeba.Moenghus pokiwał głową.– Zabiłeś wilka.Zabiłeś wilka.Te słowa.Te uwodzicielskie słowa! Moenghus dostrzegł jego ból i powiedział dokładnie to, co potrafiło ukoić jego serce.Nic nie poszło tak, jak powinno, a jednak efekt był taki jak trzeba.Naprawdę zabił wilka.Następnego dnia Cnaiur odzyskiwał siły w cieniu skórzanych ścian jaksza matki.Moenghus przyniósł mu potrawkę z królika w dzikiej cebuli.Kiedy parująca miska przeszła z rąk do rąk, niewolnik podniósł wzrok, uniósł głowę.Wszystkie oznaki upokorzenia – przygarbiona postawa, płytki oddech, rozbiegane oczy – znikły.Przemiana była tak gwałtowna, tak całkowita, że Cnaiur nie mógł uwierzyć w to, co widzi.Ale nie uchodziło, by niewolnik patrzył wojownikowi w oczy, więc Cnaiur go wychłostał.Błękitne oczy patrzyły na niego przez cały czas, bez zdziwienia i z dziwnym spokojem, jakby przebaczały mu jego.ignorancję.Cnaiur ukarał go nie całkiem, tak jak nie całkiem czuł oburzenie, które kazało mu podnieść trzcinę.Kiedy Moenghus ośmielił się spojrzeć na niego po raz drugi, Cnaiur pobił go bez litości, aż matka się przelękła, że chce zniszczyć jej własność.Ten człowiek jest bezczelny, wyjaśnił Cnaiur, ale już wtedy wiedział, że kierowała nim desperacja, a nie słuszny gniew.Już wtedy wiedział, że Moenghus skradł mu serce.Dopiero wiele lat później zrozumiał, że te wybuchy związały go z obcym.Przemoc między mężczyznami rodzi niepojętą intymność – Cnaiur brał udział w wystarczająco wielu bitwach, żeby to zrozumieć.Karząc Moenghusa z desperacji, zademonstrował swoją żądzę.Musisz być moim niewolnikiem.Musisz należeć do mnie! A okazując żądzę, otworzył swoje serce, wpuścił do niego węża.Kiedy Moenghus po raz trzeci spojrzał mu w oczy, Cnaiur nie sięgnął po trzcinę.Zamiast tego spytał:– Dlaczego mnie prowokujesz?– Bo jesteś, Cnaiurze urs Skiotha, kimś lepszym niż reszta plemienia.Bo tylko ty potrafisz zrozumieć, co mam do przekazania.Tylko ty.Znowu uwodzicielskie słowa.Jaki młodzik nie cierpi w cieniu starszych? Jaki młodzik nie żywi potajemnych uraz, pysznych nadziei?– Mów.Przez następne miesiące Moenghus mówił wiele: o tym, jak Ludzie zapadli w sen, jak obudzić może ich tylko Logos, droga intelektu.Wszystko to zatarło się już w pamięci Cnaiura.Ze wszystkich ich potajemnych spotkań przypominał sobie tylko to pierwsze.Ale pierwszy grzech zawsze płonie najjaśniej.Jak pochodnia.– Kiedy wojownicy najeżdżają na cesarstwo po drugiej stronie gór – powiedział Moenghus – zawsze robią to tą samą drogą, prawda?– Tak.Oczywiście.– Dlaczego?Cnaiur wzruszył ramionami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.