[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaśmiałem się z zaskoczenia.– Pani Roberts, zapewniam panią…– Niech pan ze mnie nie robi idiotki – parsknęła.– A pani nie powinna mnie osądzać na podstawie marnych wzorców swojego męża, madame.Uderzyła mnie mocno w policzek.Staliśmy przez chwilę, wpatrując się w siebie.Potem przykryła twarz dłońmi.– Och! Dlaczego to zrobiłam? To tylko… pan jest taki… – Cofnęła się, odwróciła i pobiegła przez dziedziniec, jej czarna jedwabna suknia ciągnęła się za nią.Jeszcze pocierałem sobie policzek, kiedy w ciemności usłyszałem niski, szyderczy śmiech.Spojrzałem w mrok.Coś cicho zaszeleściło – szept albo ruch – potem ucichło.Włosy zjeżyły mi się na głowie.– Czy tam ktoś jest? Fleet? Pan Hand?Cisza.Zimny wiatr powiał na dziedzińcu, unosząc chmury drobnego żwiru i pyłu.Pewnie to sobie wyobraziłem.Odwróciłem się na pięcie i szybko poszedłem do pubu.Jeśli tam ktoś jest, niech się sam bawi w mroku.Kiedy wszedłem do pubu, powitały mnie głośne wiwaty, Trim poklepał mnie po plecach i wprowadził z ostentacją, jakby mówił: „Oto on! Człowiek, do którego należy ta chwila”.Ktoś mógłby sądzić, że zdałem egzamin albo objąłem jakieś nowe, zyskowne stanowisko, a mnie po prostu wtrącono do jednego z najplugawszych londyńskich więzień.„Tak, doprawdy.Dobra robota, panie Hawkins, pomyślałem ironicznie.Przeszedł pan samego siebie”.Podszedłem prosto do lady, gdzie czekał na mnie Henry Chapman, barman.Daleko mu było do urody Mary Acton – gburowaty, o świńskiej twarzy.I był człowiekiem Actona; mogłem to poznać choćby po jego dumnym kroku.„Zaufany”, jak Cross – jeden z więźniów pracujących dla nadzorcy.Trzasnąłem o ladę sześcioma szylingami wkupnego, a on szybko złapał je w dłoń, jakby mogły zniknąć mu z oczu.Kiedy usiadłem na krześle obok kominka, Trim przedstawił mnie dwóm pozostałym mężczyznom przy stole.Richard McDonnell był bystrym, gadatliwym Irlandczykiem, którego wszyscy nazywali Mack.Był malarzem, zanim popadł w długi.Teraz razem z żoną prowadził Cycatą Lalę, więzienną restaurację ze stekami.Kiedy przyszedłem, był już wesolutki, a policzki mu się czerwieniły; piękny, melodyjny głos słychać było w całym pubie.Większą część wieczoru przesiedział, trzymając niepewną dłoń na moim ramieniu, próbując mnie przekonać, że wszystkie posiłki powinienem kupować u niego.– Najlepsze mięso w Borough – twierdził, tymczasem Trim za jego plecami robił gesty, jakby się dusił, zezował, dłońmi trzymał się za gardło.Drugim mężczyzną był pan Jenings, nocny strażnik.Chudy, nerwowy, milkliwy mężczyzna o długich rękach i nogach.– Czy to pana minąłem właśnie na dziedzińcu? – zapytałem.– Wydawało mi się, że zaczął pan obchód.Jenings przygryzł wargę.– Jestem tutaj od pół godziny, sir.Widział pan coś? – Niespokojnie zerknął w stronę okna.– Och, dajcie spokój z tymi bzdurami, błagam was.– Mack ziewnął i wyciągnął ramiona nad głową.– On myśli, że więzienie jest nawiedzane przez ducha, panie Hawkins.Napcha panu do głowy duchów i diabłów, jeśli mu pan pozwoli.Jenings nachmurzył się.– Wiem, co widziałem.To był kapitan, wrócił z grobu.Mack parsknął.– Hm, jak go będziesz widział następnym razem, przypomnij temu staremu draniowi, że nadal jest mi winien trzy gwinee.Pytałem o to parę razy wdowę Roberts, ale bez powodzenia.– Zrobił kwaśną minę.– Skąpa wiedźma.– Pani Carey zaklina się, że parę nocy temu coś słyszała – powiedział Trim, drapiąc się po brodzie.Mack jęknął.– Na litość boską, czy wy obaj nie możecie zostawić tego w spokoju! John Roberts nie nawiedza Marshalsea.Nienawidził tego przeklętego miejsca – nie wróciłby, nawet gdyby anieli osobiści go błagali… Ach! Idzie poncz.I rozmowa o duchach poszła w niepamięć.Trim wyjął kości i zagraliśmy parę rund za pieniądze.Podczas gry przypominałem sobie przygody i nieszczęścia mojego życia, które doprowadziły mnie do celi w Marshalsea.Poncz lał się strumieniem, pozostali więźniowie z oddziału dołączyli do nas, opowiadano coraz bardziej niewiarygodne historie.Byłem w trakcie dość intymnego objaśniania, jak rozróżnić dwie jednakowe bliźniaczki, kiedy Jenings wstał, szurając krzesłem po podłodze.– Pan Jenings trochę się zdenerwował – zauważył Trim, powoli odstawiając poncz chwiejną dłonią.Dobrze, że zaproponował mi golenie wcześniej.Mack prychnął.– Zapytałby pan naszego kapelana, czy popiera takie sprawy, co?– Wybacz, panie – powiedziałem.Nie zdawałem sobie sprawy, że jest asystentem Woodburna.– Ufam, że nie uraziłem pana.Jenings nachylił się nade mną.– Panie Hawkins, Boga pan powinien prosić o wybaczenie.Ale mniemam, że w głębi serca wie pan o tym.Muszę zacząć obchód.– Wziął kapelusz i pałkę i ukłonił się wszystkim.– Panowie.Opowiedziałem swoje, rozsiadłem się i pozwoliłem towarzystwu przejąć pałeczkę.Wszyscy byli skorzy do udzielania rad, a ja chętnie je przyjmowałem – im więcej wiem o sprawach więzienia, tym lepiej.Wszystkim było wesoło, dopóki nie wspomniałem o moim nowym współlokatorze.Rozmowy nagle ucichły.– Powiedzcie – rzekłem przyglądając się im.– Jakim człowiekiem jest pan Fleet?Mężczyźni popatrzyli po sobie, każdy z nadzieją, że odpowie ktoś inny.– Nie jest taki zły… jak go malują – odezwał się wreszcie Trim.Pozostali zamruczeli, że się nie zgadzają.– Może trochę psotny.– Psotny? – Mack uniósł brwi.– Panie Hawkins, nazwałby pan diabła psotnym?Cały stół roześmiał się razem z Mackiem, chociaż zauważyłem, że niektórzy najpierw obejrzeli się za siebie.Przeklinałem się, że w ogóle wspomniałem o Fleecie.Wieczór przebiegał dość przyjemnie.Prawie zapomniałem, że jak się skończy, zostanę odprowadzony do celi i zamknięty z człowiekiem, którego boi się i w równej mierze nienawidzi prawie całe więzienie.– Powiem ci coś – odezwał się Mack [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.