[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nawet w tym miejscu nasze życie warte jest tego, by je przeżywać.Kiedy to mówił, jego twarz była rozświetlona.Milczałem w obawie, że głos mi się załamie, gdybym spróbował się odezwać.–Powiesz mojej rodzinie, że ich kocham, dobrze? Teraz tylko to się dla mnie liczy.–Sam im to powiesz.Arturo uśmiechnął się na to kłamstwo.–Jestem już gotów, Nando – podjął.– Wyspowiadałem się Bogu.Moja dusza jest czysta.Umrę bez grzechów.–Co ty gadasz? – Roześmiałem się.– Myślałem, że nie wierzysz w Boga, który przebacza grzechy.Arturo spojrzał na mnie i zdobył się na wątły, autoironiczny uśmieszek.–W takiej sytuacji – wyjaśnił – rozsądne wydaje się uwzględnienie wszystkich możliwości.W ciągu pierwszego tygodnia listopada Arturo robił się coraz słabszy i bardziej nieobecny.Jego najbliższy przyjaciel Pe-dro Algorta przez cały ten czas trzymał się blisko niego, przynosząc wodę, dbając, by było mu ciepło, i modląc się wraz z nim.Pewnej nocy Arturo zaczął cicho płakać.Kiedy Pedro spytał, czemu szlocha, odparł z nieobecnym spojrzeniem:–Bo jestem tak blisko Boga.Nazajutrz dostał wysokiej gorączki.Przez dwie doby był w delirium, tracąc okresowo przytomność.Ostatniego dnia pomogliśmy mu zejść z hamaka, żeby mógł spać obok Pedra.Gdzieś przed świtem Arturo Nogueira, jeden z najdzielniejszych ludzi, jakich znałem, zmarł spokojnie w ramionach swego najlepszego przyjaciela.Rankiem 15 listopada Numa, Roberto, Tintin i ja stanęliśmy przed wrakiem naszego samolotu, spoglądając w dół doliny, która opadała ku wschodowi.Numa był obok mnie i choć próbował to ukryć, widziałem, że cierpi.Od zejścia lawiny zmuszał się do jedzenia, mimo całej odrazy, wiedząc, że będzie potrzebował sił na czas wyprawy.Jednak podobnie jak Coche nie potrafił strawić więcej niż kilka kawałków naraz, czasem nie mógł przełknąć ani jednego, i chociaż zachowałI 55silną wolę, jasne było, że jego ciało słabnie.Kilka dni wcześniej ktoś przeciskający się w nocy przez ciemny kadłub nadepnął mu na łydkę.Szybko pojawił się paskudny siniak, a gdy Roberto zobaczył, jak noga bardzo spuchła, poradził mu wycofać się z ekspedycji.Numa zapewniał go, że ten siniak to drobiazg, i zdecydowanie obstawał przy swoim udziale.–Jak się czujesz? – zapytałem go, kiedy zebraliśmy swoje rzeczy i pożegnaliśmy się z innymi.– Pewien jesteś, że możesz iść z tą nogą?Numa wzruszył ramionami.–To nic takiego – powiedział.– Będzie w porządku.Kiedy ruszyliśmy w dół zbocza, niebo było zachmurzone,a powietrze chłodne, ale wiał lekki wiatr, więc mimo wszystkich moich wątpliwości co do tej wyprawy na wschód dobrze się czułem, odchodząc ostatecznie z miejsca katastrofy.Początkowo schodziliśmy w dobrym tempie, ale po jakiejś godzinie marszu niebo pociemniało, temperatura spadła, a wokół nas gwałtownie wirowały spirale śniegu.W mgnieniu oka ogarnęła nas gwałtowna burza.Wiedząc, że liczy się każda sekunda, pobrnęliśmy z powrotem w górę zbocza i wpadliśmy do wraku, wystraszeni i przemarznięci, w chwili gdy burza przybrała rozmiary prawdziwej śnieżycy.Kiedy porywy wiatru zakołysały samolotem, wymieniliśmy z Robertem ponure spojrzenia.Rozumieliśmy bez słów, że gdyby rozpętało się to parę godzin później, unieruchomiając nas bez osłony na otwartym zboczu, to już bylibyśmy martwi albo konający.Śnieżyca, jedna z najgorszych, jakie przeżyliśmy podczas wszystkich tygodni pobytu w Andach, nie wypuszczała nas z kadłuba przez dwa długie dni.Kiedy czekaliśmy, aż ustanie, Roberto coraz bardziej niepokoił się stanem nogi Numy.Utworzyły się na niej teraz dwa wielkie wrzody, każdy prawie rozmiarów kuli bilardowej.Kiedy Roberto przeciął je50i oczyścił, zdał sobie sprawę, że Numa nie nadaje się do wyprawy w góry.–Z twoimi nogami jest coraz gorzej – oznajmił.– Będziesz musiał zostać.Po raz pierwszy podczas naszego pobytu na górze Numa wybuchnął gniewem.–Moja noga jest okej! – wrzasnął.– Zniosę ból!–Twoja noga uległa zakażeniu – rzekł Roberto.– Jeśli będziesz więcej jeść, twój organizm będzie miał dość sił, by zwalczyć infekcję.–Nie zostanę tu!Roberto spojrzał na Numę i skonstatował w typowy dla siebie, obcesowy sposób:–Jesteś za słaby.Będziesz tylko opóźniać marsz.Nie możemy sobie na to pozwolić.Teraz Numa zwrócił się do mnie.–Nando, proszę, dam radę.Nie każ mi zostawać.Pokręciłem głową.–Numa, przykro mi – odparłem.– Zgadzam się z Robertem.Kiepsko z twoją nogą.Powinieneś tu zostać.Kiedy inni powiedzieli to samo, Numa poczuł się bardzo urażony i zamknął się w sobie.Rozumiałem, jak bardzo pragnie być z nami, i jak trudno mu będzie patrzeć, jak wyruszamy.Wiedziałem, że sam nie zniósłbym podobnego rozczarowania.Miałem tylko nadzieję, że niepowodzenie to nie załamie go psychicznie.Śnieżyca wreszcie ustała i kiedy zbudziliśmy się rankiem 17 listopada, był pogodny, spokojny dzień.Bez wielkiej pompy Roberto, Tintin i ja zebraliśmy rzeczy i wyruszyliśmy znowu w dół zbocza, tym razem w jasnym słońcu i przy lekkim157wietrze.Niewiele rozmawialiśmy.Szybko wszedłem w rytm marszu i przez kolejne kilometry jedynym dźwiękiem było chrzęszczenie moich butów do rugby na śniegu.Roberto, który ciągnął sanki, wysunął się naprzód, a po jakiejś półtorej godzinie wędrówki usłyszałem jego okrzyk.Stał na wielkich zwałach śniegu, a kiedy doszliśmy do niego i spojrzeliśmy dalej, zobaczyliśmy, co pokazuje – kilkaset metrów przed nami leżały szczątki ogonowej części naszego fairchilda.Dotarliśmy do nich po paru minutach.Wszędzie porozrzucane były walizki, rozrywaliśmy je, chcąc się dostać do zamkniętych tam skarbów: skarpet, swetrów, ciepłych spodni.Z radością zerwaliśmy z siebie zniszczone, brudne łachy i włożyliśmy czyste ubrania [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.