[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przekręcił się na wznak, otworzył usta i łapczywie wchłaniał zbawcze krople.Inni zrobili to samo, a za przykładem McNeilla rozpostarli szczątki swych ubrań, by nałapać w nie jak najwięcej cennego płynu.Bezustannie przykładali kawałki materiału do ust, wyciskali je, ssali wodę.Deszcz ustał nad ranem.Gdy zaś się rozjaśniło i słońce wzniosło się nad widnokrąg, znikła nawet cieniutka kreseczka na horyzoncie, ląd przepadł w oddali.Tropikalny upał znów dusił i paraliżował, a wraz z potem wyparowywały z uciekinierów resztki energii.Wczorajsze cierpienia powtórzyły się we wzmożonym stopniu i w południe Peter doszedł do wniosku, że czekała ich wszystkich powolna śmierć, taka właśnie, jakiej się najbardziej obawiał.Trudno się było łudzić, że czółno zdoła dopłynąć do jakiegokolwiek lądu, że możliwe jest wybawienie i ratunek.„Przechodzimy przez życie jak to czółno.Bez wioseł, bez żagla, bez steru.Wydaje się nam, że potrafimy planować i kierować przyszłością, że wszystko musi ułożyć się tak, jak pragniemy.A potem przychodzi przypadek, zbieg okoliczności, ktoś zadaje nagły cios i wszystko diabli biorą.”Cała piątka leżała bez ruchu na dnie łodzi, nikt nie przesunął o centymetr ręki lub nogi.Brakło na to sił, każdy ruch męczył i był zbyteczny.Nie wymieniono ani zdania – cóż w podobnej sytuacji można sobie mówić? Opowiadać dowcipy? Dzielić się przeżyciami z odległej przeszłości? Opisywać dom rodzinny? Wspominać żonę lub dzieci? Dyskutować o ostatnio widzianym meczu piłki nożnej? Spierać się o wynik wojny? To wszystko stało się nieistotne, nieważne.Ważna była rzeczywistość, bezpośrednia teraźniejszość.Ważne było mikroskopijne czółno, zaschnięte gardło, kurcze w żołądku i bezkres morza.Wszystko inne znikło, jak znikł na horyzoncie pasek lądu.– Co będzie, jeżeli zerwie się wiatr i wzburzy morze? – Słowa Tannera były jedynymi, jakie padły przez cały dzień.Nadszedł drugi wieczór spędzony w czółnie, potem druga noc.Tym razem jednak nie spadł deszcz, nic nie przynosiło ulgi narastającemu pragnieniu.Sześciu małych Murzynków bawiło się ulem, jeden został ukąszony i pozostało pięciu.Trzeci dzień na powierzchni oceanu.Trzeci dzień w tropikach bez kropelki wody do picia.Kres ludzkiej wytrzymałości.„Są podobno kraje, gdzie nie panuje takie wściekłe gorąco.gdzie one? Są części świata, gdzie ludzie marzną, trzęsą się z zimna, gdzie deszcz leje bez przerwy dzień i noc.Nie, to nieprawda.to niemożliwe.Nie ma ani zielonej brytyjskiej wyspy, ani lodowatej Grenlandii, ani mroźnej Syberii.Nie ma kryształowo czystej źródlanej wody alpejskich potoków ani chłodnych jezior skandynawskich.Nie można sięgnąć ręką i przekręcić kranu w łazience, nie można wyjąć kostki lodu z elektrycznej lodówki.”Zemdlony czy też krańcowo wyczerpany Alcock leżał nieruchomo.Tanner, poruszający się z wielkim trudem, przykładał mu do czoła szmatę zwilżoną morską wodą – pozostałość turbanu z rękawa koszuli.McNeill co chwila przeciągał spuchniętym językiem po spękanych, zaschniętych wargach.Duval nie miał siły na zanurzenie w morzu skrawka materiału.„Tyle wody dokoła.miliony, setki milionów litrów.miliardy.Woda, czysta, zimna woda, tylko zaczerpnąć i pić.Pić! Wyciągnąć rękę, nalać płynu do przeźroczystej szklanki, która przecież stoi na kredensie w jadalnym pokoju, obok wazonu z mimozą.Dlaczego nie można wyciągnąć ręki? Czy ją ktoś skrępował, przywiązał do podłogi? Betty.podaj mi szklankę, napełnij ją, my darling, tak bardzo jestem spragniony.Daj jedną szklankę, drugą, trzecią.tysiąc szklanek, milion, setki milionów szklanek.Betty, przynieś wody, prędko, prędko.”Było już późne popołudnie, gdy Peter ocknął się z zamroczenia, a sięgając po szmatę na głowie, by ją zmoczyć w wodzie, zauważył daleko w powietrzu maleńką sylwetkę samolotu.Przetarł oczy – widziadło nie znikało.Odzyskując energię poderwał się wpatrzyć uważniej.– Qu’y a-t-il (fr.– co się stało?), mon lieutenant? – spytał słabym głosem Duval.– Hę?– Co się stało? – powtórzył Francuz po angielsku.Shannon wyciągnął drżącą rękę.– Samolot, tam.McNeill wsparł się na łokciu, uniósł z trudem, przyklęknął i popatrzył we wskazanym przez Petera kierunku.– Nic nie widzę – westchnął z rozczarowaniem.– Tam, bardziej w prawo!– Aha, jest.Tym razem tylko jeden, co?Tanner powolnym ruchem potarł szczecinę podbródka.– Wystarczy, aż za dużo – burknął.– Pociski lub rekiny, wybierajcie.Z niebywałym napięciem przypatrywali się obcej maszynie, rosnącej w oczach.Zapomnieli o pragnieniu i wyczerpaniu, o spiekocie i głodzie, Wreszcie, po długiej chwili, Shannon wykrzyknął:– To nie myśliwiec.Patrzcie, to górnopłat, ma trzy silniki.To latająca łódź.Dornier! Dornier „Do-24”!– Niemiec? – spytał ze zdumieniem McNeill.– Maszyna niemiecka, pewnie ma załogę japońską – odparł Tanner.Peter stanowczo potrząsnął głową.Na sprawach lotniczych znał się niewątpliwie najlepiej ze wszystkich.– Japończycy mają własne latające łodzie.To Niemiec!Alcock otrząsnął się z religijnych kontemplacji, zaprzestał błagalnych modłów.– Trzeba dać znak! Jakiś sygnał! Może nas zauważą, wyłowią.To prawdziwy cud, bracia, módlmy się.– począł niezdarnie ściągać z grzbietu koszulę.– Sygnał, sygnał, machajcie, wywijajcie chustkami.– Idiota! – warknął wściekle Tanner.– Wypchaj się takimi cudami i schowaj swoją parszywą koszulę.Czy myślisz, matole, że Niemcy potraktują cię z honorami? Może zaprezentują orkiestrę pułkową i kompanię honorową? Sprezentują przed tobą broń? Może dadzą ci Żelazny Krzyż za twoje bohaterskie wyczyny, he?– Les Boches przekażą nas „żółtkom” i sprawa załatwiona.Les canailles! (fr.– kanalie) – dorzucił Duval [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.