[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Toteż przy pożegnaniu rozbeczał się na całe gardło, głosząc ukraińskim zwyczajem;Ach, ty detyno moja, hołowońko neszczastływa!… Zamuczat wony tebe, ta zamorat holodom.I ja zapłakałem potokami łez gorzkich.Zdawało mi się, że wypłaczę serce i życie… a jednak to mi trochę ulgi przyniosło.Widziałem stojąc u bramy, jak ojciec i Grześ wyjeżdżali z gospody.Straciwszy ich z oczu powróciłem do domu – niestety – obcego i niemiłego.Zastałem wszystkich siadających do obiadu; zająłem wskazane sobie miejsce, ale nic przełknąć nie mogłem.Szczęściem nie zmuszano mnie jeść pomimo woli, jak nieraz czynił to ojciec, sprawiając mi przez to niewypowiedziane męczarnie.Raz tylko pani Dymkiewiczowa odezwała się z szyderstwem:Może choczesz peczenoji red’ki?I wszyscy zaśmieli się z dowcipnego żartu megiery.Nigdy, ani przedtem, ani później, nie byłem tak nieszczęśliwy, jak w przeciągu pierwszego tygodnia u Dymkiewicza.Los nie oszczędzał mię w życiu.Nieraz pałające miłością serce rozkrwawiały zawody bolesne; tragiczne sceny w rodzinie rzucały kir na całą przyszłość moją; niespodziewane katastrofy kruszyły najpracowitsze nadzieje; śmierć zabijała najdroższe mi osoby; długie, posępne lata spędzałem z dala od domowego ogniska… Lecz wszystkie ciosy te uderzały w pierś męską, zahartowaną, zbrojną założeniami życia, potęgą przekonań niezłomnych, dumą, nienawiścią, pogardą… A ośmioletnie dziecko czym mogło się bronić od tęsknoty, od wspomnień, od rozpaczy?… Nikt z otaczających nie okazywał mi najmniejszego współczucia; przeciwnie, śmiano się z tego, co nazywano mazgajstwem i osowiałością, a co było smutkiem głębokim.Silniejsi zaczęli mię częstować szczutkami, bykami, ślimakami, wszyscy przezywali płaksą lub sową.Najwięcej mię jednak bolały drwinki z okazałej tuszy mojego ojca… Do bólu zaczęły się dołączać gniew i pogarda.Unikając okrutnych żartownisiów całe dni przesiadywałem na kamieniu omszonym u gotyckiej zamkowej kaplicy, śledząc załzawionymi oczami obłoki albo żurawie, z nadzieją, że one przelecą może ponad drogim mi domem i zwrócą na siebie uwagę sióstr albo matki spłakanej.Na domiar złego nie miałem nawet rozrywki, której dostarcza praca, gdyż lekcje miały się rozpocząć dopiero za tydzień.Jedyną pociechę czerpałem we śnie, który na szczęście nie opuścił zgnębionego tęsknotą dziecka.Pamiętam – raz powiedziałem sobie: ,,Przypuśćmy, że sen jest rzeczywistością, a rzeczywistość snem” – i odtąd z niecierpliwością oczekiwałem nocy.Niewiele jednak pomógł ten układ z wyobraźnią.Tęskniłem po dawnemu, nie jadłem nic prawie i zacząłem powoli zapadać na zdrowiu, z wielkim niezadowoleniem Dymkiewicza, który obawiać się począł straty półrocznego wynagrodzenia na wypadek mej śmierci.W pierwszą sobotę przed wieczorem, kiedy uczniowie bawili się na dziedzińcu w palanta, a ja rozwiązywałem w pokoju arytmetyczne zadanie, nagle otwarły się drzwi i posłyszałem znajomy głos:–Jak się masz, Michasiu?Odwróciłem się – i dusza moja cała zabrzmiała w radosnym okrzyku:–Ojciec!Ucałowałem rękę jego i nie wiem, czy mi się zdawało, czy rzeczywiście usta mu drgnęły jakimś wzruszeniem żałosnym na widok zmizerniałej mej twarzy.–Co ty robisz?–Dzielenie.–Kończ prędzej.Ja na chwilę zajdę do pana Dymkiewicza, a potem pójdziemy do zajazdu.Łatwo było ojcu powiedzieć: ,,kończ” – lecz dla mnie to było niepodobieństwem.Liczby wyprawiały mi przed oczyma najdziwaczniejsze harce.Wszystkie reguły wyszły z pamięci.Iloraz odejmowałem od dzielnika, resztę dodawałem do dzielnej itd.Nareszcie opanowała mię rozpacz – i zapłakałem.Szczęściem w tej chwili zjawił się nauczyciel i widząc mię zbiedzonego wyrzekł łaskawie:–Później skończysz, a teraz pójdziesz z ojcem do miasta.Wkrótce i ojciec, uwolniwszy się od gadatliwej Proformy (przezwisko to nadali uczniowie żonie Lankastra), ukazał się na progu.W pięć minut potem byliśmy w znajomej gospodzie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.