[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.***Spod pietrowej jak tort twierdzy nie bylo daleko do bramy prowadzacej bezposrednio ku ponuremu wzgorzu Kalwarii.Scott dotarlby na miejsce bez trudu, gdyby Antonia nie przylegala bezposrednio do murow swiatyni.Tlum, ktory widzial rankiem na ulicach, wydawal sie nikly wobec nieprzebranej masy ludzi klebiacych sie wokol wielkich dziedzincow Przybytku.Wyniosle kolumny Portyku Krolewskiego sterczaly z morza odzianych w zawoje i czepce glow niczym fragment gigantycznej rafy koralowej.Scott przedzieral sie pod prad, chcac opuscic najbardziej zatloczona strefe, lecz cizba wciagala go w glab jak fala przyboju.Spocony i wsciekly rozgarnial ramionami bure plaszcze z koziej welny, tuniki i barwne szaty zamoznych pielgrzymow."Jak w cholernie ciasnej szafie ze starymi lachami" – myslal, lawirujac tak, zeby w miare mozliwosci nie deptac obutych w sandaly i bosych stop laknacego swietosci tlumu.Zebracy czepiali sie rozpaczliwie rak lub ubran zmierzajacych do swiatyni ludzi.Scott potknal sie pare razy o podstawione w przyplywie rozpaczy zdeformowane konczyny kalek.Pielgrzymi spiewali, wznosili modly lub gawedzili o calkiem swieckich sprawach, nie zwazajac zbytnio na dzieci, starcow ani zebrzacych nedzarzy."Zadepcza sie" – pomyslal z niechecia John."Cholera, to istny raj dla kieszonkowcow".Z plataniny uliczek wybieral te, ktore wiodly mniej wiecej na zachod, chcac przebic sie do muru okalajacego miasto.Tam powinno byc luzniej.Trzymajac sie linii fortyfikacji, bez trudu znajdzie brame.Mial racje.Minal kilka przecznic i tlum sie rozluznil.Agent odetchnal.Przed soba zobaczyl wysoki szczyt miejskiego muru.Niedlugo powinien dotrzec do Golgoty.Zastanowil sie przelotnie, jak zolnierze przeprowadza ta droga skazancow.Pewnie przed oddzialem uzbrojonych legionistow cizba sie rozstapi.Nie mial ochoty ogladac kazni, ale w tym celu zostal przeciez wyslany.Ruszyl wzdluz muru, gdy nagle w przeswicie miedzy domami mignela mu znajoma twarz.Brodata, zwienczona ruda czupryna, ktorej kosmyki wystawaly spod luzno zamotanego zawoju.Zaskoczona, a po chwili wykrzywiona z wscieklosci.Scott nigdy nie zapominal twarzy.Zwlaszcza gdy nalezaly do wrogow.Zelota, ktoremu popsul kolacje z kumplami.I to nie sam.Zdolal dostrzec dwoch, trzech, czterech, liczac tamtego ukrytego w cieniu bramy.Za duzo.Postanowil ich zgubic.Skrecil gwaltownie w zaulek.Napastnicy ruszyli za nim.Przyspieszyl, kierujac sie ku poludniowym dzielnicom miasta.Potrzebowal uczeszczanej alei albo bazaru, zeby sie zgubic, lecz nie takiego tlumu, jaki parl do swiatyni.Jedna uliczka, nastepna, kolejna, pasaz.Dostal sie na targowisko, przecial je, zobaczyl daleko po lewej sylwetke scigajacego go zeloty, wiec zawrocil blyskawicznie, smignal miedzy stragany i skrecil z powrotem ku murom.Kluczyl jeszcze przez jakis czas w zaulkach, az nabral pewnosci, ze zmylil pogon.Odetchnal, zwolnil kroku i po kilku chwilach znalazl sie na szerokiej przecznicy.Ruszyl spokojnie dluga, ludna aleja, wiodaca prawdopodobnie na poludnie, w strone palacu Kajfasza.Domy byly tu wieksze, porzadne, czesto budowane na sposob rzymski.Wiekszosc okalaly zamkniete za murami ogrody.John mijal zamoznie ubranych faryzeuszy, kobiety w wysokich, wyszywanych monetami czepcach, arystokratow i kosmopolitow, ktorzy nosili sie jak obywatele Wiecznego Miasta.Lewantynczykow i Grekow, odzianych w kolorowe szaty, obwieszonych bizuteria jak choinki na Boze Narodzenie.Ubranych z rzymska, smaglych przybyszow z Poludnia, prawdopodobnie Egipcjan lub Libijczykow.Nielicznych oficerow legionowych i mlodych Rzymian w bogatych strojach.Przechodnie spacerowali, gawedzili, ogladali ze znudzonymi minami wystawione na straganach sztuki jedwabiu, zlote precjoza i szklo."Miejscowe Champs Elysees – pomyslal John – a moze raczej Kings Cross".Musial zawrocic do bramy.Skrecal wlasnie w boczna uliczke, gdy poczul, ze ktos probuje chwycic go za ramie.Odwinal sie, pochwycil za nadgarstek napastnika i zalozyl elegancka dzwignie.Tamten krzyknal i opadl na kolana.–Nie, panie! – agent uslyszal przestraszony glos.– Nie rob krzywdy mojemu sludze!Niski, niemlody Hebrajczyk dreptal ku niemu, rozpaczliwie wymachujac rekami.Jednak Scott nie zamierzal puscic ofiary.Wykrecil reke unieruchomionego mezczyzny, az ten jeknal z bolu.Jakis przechodzien obejrzal sie zdziwiony, ale nie zareagowal.Drobny, bogato odziany przybysz, zapewne saduceusz, sadzac po rzymskim kroju ubioru, zlozyl blagalnie dlonie.–Pusc go, panie – wysapal zdyszany truchtem.– On mial cie tylko zatrzymac!–Po co? – warknal Scott.Hebrajczyk przylozyl dlon do piersi.–Bo chcialem cie ostrzec, panie – mowil po lacinie z gardlowym, obcym akcentem.– Grozi ci niebezpieczenstwo.Powinienes schronic sie u mnie, a gdy to bedzie mozliwe, niezwlocznie opuscic Jerozolime.Jestem Zebedeusz, naleze do Wysokiej Rady.John nieco rozluznil dzwignie.–Jakie niebezpieczenstwo? – spytal ostro.– I skad o tym wiesz?–Buntownicy pragna cie zabic.Scott przygryzl warge.–Nie znasz mnie.Skad pewnosc, ze chodzi o mnie?Stary czlowiek usmiechnal sie lekko.–Nietrudno cie rozpoznac, panie.Jestes bardzo wysoki, jasnowlosy, o twarzy innej niz wszystkie.I wyrozniasz sie mowa.Przyznaj, ze to ty zleciales z dachu wprost na zgromadzenie spiskowcow.Agent opuscil rece.Sluga Zebedeusza klapnal z jekiem na ulice."Wywiad zawsze mieli dobry" – pomyslal Scott, mruzac oczy."Nawet dwa tysiace lat wstecz".–Ktorys z nich jest waszym informatorem? Zdrajca?Arystokrata rozlozyl rece.–Wybacz, ale nie o tym powinnismy rozmawiac.Zechciej przyjac goscine u mnie, a po szabasie, rankiem, wsiadziesz na statek i poplyniesz bezpiecznie do Rzymu.Nie bede cie pytal, po co przybyles.To nie nasza sprawa.Ale wiedz prawde.Ani Wysokiej Radzie, ani namiestnikowi Judei nie potrzeba teraz zamordowanego przez szalencow obywatela rzymskiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.