[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dochodziło wtedy zwykle do sprzeczki - Łucja wycofywała się szybko do swego pokoju, by się położyć.Pinkie natomiast przechodziła do salonu i pocieszała się spokojną, smutną muzyką.Doprawdy był to zabawny widok - Pinkie czule obejmująca swoją wiolonczelę, jak gdyby tuliła wielebnego Malcolma Adama.Czasem Łucja stawiała sobie pytanie: dlaczego tu mieszkam? Czy tylko dlatego, że mam tyle korzyści? Odsuwała jednak szybko tę myśl, tak nie było.Często musiała powstrzymywać pannę Hocking - mającą słabe pojęcie o wartości pieniędzy - od nadmiernej rozrzutności.Nie była też pasożytem.Punktualnie płaciła przypadającą na nią część czynszu.Oczywiście wspólne mieszkanie było dla niej niezwykle pomyślną okolicznością.Żyła oszczędnie, a jednak w otoczeniu wykwintnym, nawet zbytkownym.I miała możność łożyć na wychowanie syna.Tak, ten argument przeważał wszystkie inne i na wszelkie wątpliwości odpowiadała sobie, że robi to dla syna.Mimo to bywały chwile, kiedy postanawiała opuścić wspólne mieszkanie i żyć sama na skromniejszej stopie.Nieraz była już bliska zrobienia tego kroku, ale w ostatniej chwili zawsze powstrzymywało ją od tego poczucie jakiego specjalnego zobowiązania wobec przyjaciółki.Bo na swój sposób panna Hocking była dla niej przecież dobra, jej intencje, nigdy nie dyktowane złośliwością, płynęły z życzliwości, a chybiała celu jedynie przez swoją własną głupotę.Ponadto była też dobra dla Piotrusia, co było obecnie dla Łucji argumentem ostatecznym i rozstrzygającym.Na przykład owe wakacje w Port William, miły odpoczynek dla nich trojga, zaproponowany i - poza skromnym udziałem Łucji - sfinansowany przez starszą kobietę.Jakże często Łucja wspominała owe dni - śmieszną jednotorową kolejkę, podobną do zabawki, wijącą się wśród błękitnych i purpurowych gór na zachodzie Highlandów, srebrną taflę zatoki, rozpostartą u ich stóp, w obramowaniu poszarpanych sosen, zastygłych w ciszy i spokoju wiecznej zieleni, ciągnące się w nieskończoność wrzosowiska, słoną woń morszczyn i torfu, znów widziała spłoszonego rogacza, który uciekał przed lokomotywą, samotne stacyjki, zazwyczaj zapomniane wśród wałów przeciw zawiejom śnieżnym, w lecie wesołe i barwne od bajecznie kolorowej nasturcji i płomiennych fuksji.Często ogarniała ją fala nostalgii na myśl o tym wszystkim - był to przecież jej kraj rodzinny, który tak kochała.Chociaż w ciągu tych wakacji panna Hocking w rozwianej szkockiej spódnicy, w szalu zarzuconym na ramiona i spiętym ogromnym jak tarcza topazem, w kapeluszu z piórami, przybierała malownicze pozy przy każdym górskim jeziorku, wsparta pod boki jak Flora MacDonald, twierdząc, że jest do niej podobna - mimo swojego niedorzecznego zachowania była jednak dobra dla Piotrusia.Przed wyjazdem wydobyła z rupieciarni wędkę, która należała do jej ojca - nie bambusową, ale z indyjskiego elastycznego drzewa - i skórzaną torbę z mnóstwem haczyków z piórkami, z których wiele zardzewiało i miało pogięte pióra, ale poważna część zachowywała jeszcze swój żywy blask.Piotruś łowił ryby w Spean, a pewnego popołudnia wrócił blady ze wzruszenia, w drżącej ręce niosąc pstrąga ważącego co najmniej dwa funty.Wspomnienie triumfalnego, niemal ekstatycznego wyrazu twarzy syna nieraz mocno podważało jej decyzję, dotyczącą opuszczenia mieszkania i pozostawienia panny Hocking jej własnemu losowi.Piotruś - tak, przyznawała to - był punktem centralnym jej życia.Przez cały czas pobytu syna w szkole rozdawanie nagród sprawiało jej największą radość, a nie do wiary, jak szybko je zdobywał; niewiarygodna była też zmiana, jaką wywołały w chłopcu.Całkiem żywo i z tym samym porywem dumy, co wówczas, przypomniała sobie, jak pełen skromności, a równocześnie z godnością - musiała przyznać, że wyglądał dystyngowanie - po raz pierwszy zbliżył się, by z upierścienionej ręki Jego Eminencji biskupa z Nofar odebrać srebrny zegarek z łańcuszkiem za dobre postępy w nauce religii, oraz stos książek: nagrody pilności za geografię, ortografię i rachunki pamięciowe.- Ten ma szczęście! - usłyszała wtedy mruknięcie jakiejś otyłej matki mniej zdolnego ucznia, gdy Piotruś, przeciskając się przez labirynt wyciągniętych nóg, torował sobie drogę do niej w dusznej sali.Ma szczęście, dobre sobie! - myślała Łucja pełna oburzenia, ukradkiem wsuwając rękę pod ramię syna i przyciskając je do siebie.Twarz jej płonęła z podniecenia tak samo jak jego policzki; lekko zmarszczywszy brwi, Łucja spojrzała w kierunku kapelusza, obładowanego piórami, spod którego wydostała się owa uwaga.Nie, to nie było szczęście.Prawda, że każdy uczeń otrzymał nagrodę - mówiono, że brat William miał korzystną umowę z pewnym londyńskim księgarzem."Bill ma głowę na karku!" - miał raz wykrzyknąć Ramford.Prawda też, że nazwisko każdego chłopca figurowało na elegancko wydrukowanej liście nagród w prospekcie, chociażby tylko w rubryce: "Czwarta nagroda za grę na fortepianie" lub "Piąta nagroda na dobre zachowanie".Co to ma jednak do rzeczy? A jakkolwiek w złośliwej uwadze Ramforda mogła tkwić prawda, to na pewno nie szczęście zerwało dla Piotrusia te pierwsze owoce z drzewa wiedzy, i nie samo też szczęście zdobyło mu przywilej deklamowania z należytą gestykulacją utworu: "Pogrzeb Sir Johnna Moore" - przed tym samym elegancko ubranym audytorium.W tydzień później "Laughtown Courier" napisał: "Czarujący młodzieniec wykazał niewątpliwy talent mimiczny, a za rzęsiste oklaski podziękował wytwornym ukłonem".A Łucja zachowała ten tak drogi jej sercu wycinek gazety, który z biegiem lat pożółkł.Grał też w orkiestrze szkolnej "Uwerturę" Webera - a jakkolwiek nie spełniło się jego marzenie co do wielkiego bębna, w który walił tęgi Hiszpan w okularach, to jednak powierzono mu piccolo - zdaniem Łucji instrument znacznie odpowiedniejszy.Pochłaniała oczyma wdzięczną zręczność jego palców, dotykających kolejno klapek instrumentu i wydawało się jej, że wszystkie wątłe dźwięki orkiestry wydobywały się jedynie z jego wydętych policzków.Po tym popisie brat William życzliwie położył rękę na głowie Piotrusia i w przelocie powiedział: "Jesteśmy dumni z tego chłopca".Także brat Alojzy, stojący w głębi sali, utkwił w niej swe oczy czarne jak tarki i mruknął:- Prawdziwa przyjemność uczyć pani syna - tym zaakcentowaniem nadając swym słowom specjalne znaczenie i czyniąc jej triumf bardziej osobistym.Z wysoko podniesioną głową, poddając twarz chłodnemu powiewowi nocy, z sercem rozśpiewanym radością wracała po skończonej ceremonii do Hotelu Lang, natarczywie polecanego jej przez zakonników [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.