[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wiem nawet, czy rano modliłam się za nią i czy dawałam jej do wypicia uzdrawiający napój.Prawdę mówiąc, prawie jej nie widywałam.Większość czasu spędzała z Annę Putnam, Mercy Lewis, Mary Walcott i innymi dziewczętami, które, przepędzone z kuchni, zaczęły zamykać się na pierwszym piętrze.Oddawały się tam różnego rodzaju zabawom, które wydawały mi się podejrzane.Pewnego dnia Abigailpokazała mi karty do gry w tarota, zdobyte Bóg wie jak, i spytała mnie:- Myślisz, że można z nich wywróżyć przyszłość?Wzruszyłam ramionami.- Moja biedna Abigail, do tego nie wystarczą kolorowe kartoniki.Wtedy wyciągnęła pulchną, leciutko tylko zaróżowioną dłoń, na której rysowały się wklęsłe linie.- A czy stąd można wywróżyć przyszłość? Wzruszyłam ramionami, nie odpowiadając.Tak, wiedziałam, że gromadka dziewczynek oddaje się niebezpiecznym zabawom.Ale przymykałam oczy.Czy wszystkie te błazenady, te szepty, wybuchy śmiechu nie rekompensowały straszliwej monotonii ich egzystencji?Wszyscy popadamyW grzech Adama.Mamy hańbę wypisana na czole,Nie możemy jej zmazać, itd.Przynajmniej na parę godzin odzyskiwały swobodę i beztroskę.Otóż pewnego wieczoru po kolacji Betsey padła jak długa na ziemię i leżała tak wyciągnięta, ze skrzyżowanymi ramionami, oczami w słup, grymasem odsłaniającym mleczne zęby.Pospieszyłam z pomocą.Jednakże ledwo ręką musnęłam jej ramię, skuliła się i wrzasnęła.Stanęłam jak osłupiała.Wtedy podbiegła pani Parris i przytuliła ją, zapominając się do tego stopnia, że obsypała ją pocałunkami.Wróciłam do kuchni.Gdy zapadła noc i każdy zaszył się w swoim pokoju, przezornie odczekałam chwilę, po czym zeszłam krokiem złoczyńcy po drewnianych schodach.Wstrzymując oddech, uchyliłam drzwi do pokoju Betsey, ale ku memu zdziwieniu był pusty, tak jakby jej rodzice, chcąc ustrzec córkę od jakiejś nieznanej choroby, zabrali ją do siebie.Wciąż mimowolnie przypominałam sobie spojrzenie, jakie mi rzuciła pani Parris.Nieznaną chorobę, która dotknęła Betsey, tylko ja mogłam wywołać.Niewdzięczność matek!Odkąd opuściliśmy Bridgetown, nieustannie troszczyłam się o panią Parris i o Betsey.Reagowałam na ich najmniejsze kichnięcie, uśmierzałam pierwsze ataki kaszlu.Nadawałam zapach ich kaszom, przyprawiałam ich polewki.W wichurę szłam kupić dla nich funt melasy.Brnęłam przez śnieg, żeby zdobyć parę kolb kukurydzy.A jednak w mgnieniu oka wszystko to poszło w niepamięć i stałam się wrogiem.Może w rzeczywistości nigdy nie przestałam nim być i pani Parris zazdrościła więzi łączącej mnie z jej córką?Gdybym była mniej oszołomiona, próbowałabym odwołać się do rozsądku i zrozumieć tę nagłą zmianę.Elizabeth Parris żyła od miesięcy w zatrutej atmosferze Salem, wśród ludzi, którzy poczytywali mnie za wysłanniczkę Szatana i wcale się z tym nie kryli, dziwiąc się, że toleruje się nas - mnie i Johna Indiena - w chrześcijańskim domu.Możliwe, że zaraziła się takimi myślami, nawet jeśli z początku zdecydowanie odpędzała je od siebie.Ale nie byłam zdolna trzeźwo ocenić bólu, jaki odczuwałam.Udręczona, poszłam do siebie na górę i położyłam się do łóżka z moją samotnością i moim zmartwieniem.Noc jakoś minęła.Nazajutrz zeszłam jak zwykle pierwsza, aby przygotować śniadanie z pięknych, świeżo zniesionych jajek.Ubijałam pianę z białek na omlet, gdy usłyszałam, że cała rodzina siada do stołu, szykując się do codziennej modlitwy.Rozległ się głos Samuela Parrisa:- Titubo!Wołał mnie tak co rano.Ale w tym momencie jego głos miał jakieś szczególnie groźne brzmienie! Wyszłam z kuchni bez pośpiechu.Ledwo stanęłam w drzwiach jadalni, otulając się szalem, ponieważ dopiero co rozpalony ogień dawał jeszcze więcej dymu niż ciepła, moja mała Betsey zeskoczyła z krzesła i tarzając się po podłodze, zaczęła wrzeszczeć.Te krzyki nie miały w sobie nic ludzkiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.