[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Grattan wysunął się nieco w przód, a Lander niezwykle ostrożnie schodził po stopniach.Zeszli z nich nierówno, jak ślepcy wpadając na siebie na chodniku, bez przerwy trzymani w szachu przez pistolet Grattana.- Wyszli na ulicę.idą - słowa spod Sin Nombre dotarły do wozu operacyjnego, z wozu do budynku Marynarki, a potem dwa krótkie błyski z budynku Marynarki uprzedziły tych na Grosvenor Square.Tymczasem zrobili kilkanaście kroków, trafiając na jezdnię i zmieniając kierunek.Wąski tunel światła błyszczał za zaciemnionym kwartałem - Orchard Street, Baker Street; tam dalej toczyło się normalne życie, tylko tu doszło do głosu szaleństwo, przemoc, tylko tu.Wpadli jakby w rytm, powoli szurając nogami, a niebo było na tyle jaśniejsze niż otaczające domy, że mogli utrzymywać właściwy kierunek.W ukryciu lewego rękawa Lander odbezpieczył rewolwer.Jeden krok w prawo i mógłby zaskoczyć Grattana.Niepotrzebny byłby Bogart, niepotrzebni strzelcy wyborowi.Myśl ta zatrzepotała w nim kusząc go, a jednocześnie budząc lęk.Niewidoczny Grattan znajdował się od niego najwyżej o trzy, cztery jardy, ale najdrobniejsza pomyłka oznaczałaby katastrofę.Lepiej czekać.Nigdy by mu nie wybaczono, gdyby z własnej inicjatywy popełnił błąd i Mulholland za to zapłacił.Trzeba się trzymać planu.Czekać, aż wypatrzą ich strzelcy wyborowi przez swoje noktowizory, a głos Humphreya Bogarta da im tak ważną wskazówkę.Idąc tyłem przez cały czas mógł widzieć Mulhollanda i jego prawą rękę ściskającą imitację pistoletu.Mulholland mierzył do niego, Ireland do Mulhollanda, a Grattan był tuż z prawdziwą bronią.Dwukrotnie celowo zaszurał niepewnie obcasami, chwilami przekonany, że nikt nie wie o tym, iż są już na North Audley Street.Mdłości podchodziły mu do gardła.Na miłość boską, gorączkowo siebie strofował, zrób, co masz zrobić, tam gdzie trzeba i kiedy trzeba“Tu Robert Armitage z BBC.Właśnie dowiedziałem się, że wyszli z hotelu Shelley i idą w kierunku Grosvenor Square.W momencie, kiedy to mówię z punktu obserwacyjnego na drugim piętrze budynku Marynarki, znajdują się gdzieś w kompletnej ciemności na ulicy pode mną.Co znaczy, że są mniej więcej o dwieście jardów od oczekującego helikoptera, do którego prowadzi ich terrorysta.Dla nas, którzy jesteśmy tak blisko rozgrywającego się dramatu, napięcie jest wprost nie do zniesienia, ale dla ambasadora Ralfa Mulhollanda, Ryszarda Irelanda i trzeciego zakładnika Harry Landera to, co musieli wycierpieć przez tyle godzin i co ich czeka właśnie, przekracza.”-21:41Na ulicy noc była nadal bezkształtna, prawie nieprzenikniona, ale w miarę upływu czasu niebo powoli oddzielało się od tła i wpatrzony w nie Lander zorientował się, że wyszli już z North Audley Street i wchodzą na północno-zachodni kraniec skweru.Przez większość drogi trzymali się dość blisko, ale teraz znowu zaczęli się od siebie oddalać.Ireland dwa razy zatoczył się jak pijany, a Mulholland mylił nogę jak rekrut.W perspektywie Upper Brook Street można było dostrzec daleko błysk oświetlonej jaskrawo Park Lane, dziwnie nierealnej, kiedy przejechał przez nią błyszczący jak zabawka czerwony autobus.Przez ramię Lander zaczął rozróżniać zarys wysokich drzew i słyszał cichy szelest deszczu na listowiu.Wtedy właśnie obcasami uderzył o krawężnik i zrozumiał, że jest na chodniku po przeciwległej stronie, gdzie z jednej strony są automaty parkingowe, a z drugiej żywopłot otaczający ogród wokół pomnika.Jeszcze sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kroków, a znajdzie się na terenie zakreskowanym na planie przez McConnella.Byli już blisko.- Słyszę ich - szepnął nagle McConnell.Strzelec wyborowy, koło którego stał, opierał się o mokry pień kasztana i obniżył karabin wpatrując się z napięciem w noktowizor.- No i co? - spytał niecierpliwie McConnell.- Już ich widzę.Lander zaczął szukać przejścia w żywopłocie, aż wreszcie natrafił na żużlową ścieżkę wiodącą prosto do helikoptera.Po raz ostatni zaszurał nogami, a potem zwolnił, aż był pewien (o ile to było w ogóle możliwe), że Grattan jest tuż za Mulhollandem i idącym bokiem Irelandem.Tutaj z drzew skapywał deszcz, ciężki jak odchody ptasie, i peruka przylepiła mu się do czoła.Lander zaczął liczyć kroki, rewolwer ciągle jeszcze chowając w rękawie.Wisząca nisko gałąź musnęła mu twarz i aż drgnął ze strachu.Strzelcy wyborowi z pewnością czekali na nich z palcami na spuście, McConnell czekał, Dannahay czekał; na samą myśl o tym poczuł gorący dreszcz.Jeszcze trzydzieści, czterdzieści jardów.Miał wrażenie, że w głowie huczy mu fala, jakby tonął, a wraz z nią narastała panika i przed oczami zaczęły mu przelatywać różne obrazy.Niezwykle wyraźnie ujrzał nagle Libijczyka ostatniej nocy w Wagabundzie, i te inne późne spotkania, inne kontakty.“A teraz słuchaj mnie, najdroższa.” - za chwilę, zaraz.Na próżno za dużą sylwetką Mulhollanda starał się dostrzec Grattana.W tym samym momencie noga ześliznęła mu się z wąskiego chodnika, aż się zatoczył, i strach, że któryś z zaczajonych strzelców nie wytrzyma nerwowo, zacisnął mu żołądek.Ciągle towarzyszyły im drzewa, ale czuł przenikliwy zapach nawozu końskiego na różanych klombach, a więc otwartą przestrzeń miał tuż za plecami.Nagle ogarnęło go odrętwienie, wszystko, czym był i miał być zniknęło wymazane tym, co lada chwila miało nastąpić.Dziesięć kroków.Nagle pomyślał o Renacie i Noelu, gdzie też są teraz.Dziesięć kroków, dziewięć, osiem.Strzelcy wyborowi, od których wszystko zależało, byli blisko.Siedem, sześć, pięć.Nagle drzewa się skończyły, szli pociągając nogami jak marionetki, podobni do siebie niby krople wody.Cztery, trzy, dwa.Wciągnął powietrze, w ustach mu wyschło i zrobił to, co miał zrobić - trzy szybkie kroki w prawo na trawnik i szybkie wyciągnięcie rewolweru z rękawa.- “A teraz słuchaj mnie, najdroższa.”Powiedział to głośno i chyba z niedowierzaniem, ale udał mu się głos Bogarta.Mulholland minął go i po raz pierwszy od wyjścia z hotelu zobaczył Grattana - stojącego bez ruchu, zdumionego, zaskoczonego.Wyodrębnionego.Strzelił do niego i w tym momencie błysk trafił Grattana z drugiego boku.Rozległo się coś zbliżonego do chrząknięcia i nagle ciemność zdała się zmienić kształt, walić i zapadać.Lander odbierał każde wrażenie jak w zwolnionym tempie - najbardziej zdumiony odkryciem, że rewolwer, z którego strzelił, miał malutką błyszczącą plamkę na lufie, nie większą niż koralik.- Wal do niego, Booker - Dannahay szarpnął za rękaw strzelca wyborowego stojącego u stóp pomnika.- Do tego z punktem świetlnym.W noktowizorze błyszczał on jak gwiazda przewodnia.- Tak, do tego, do tego.No, wal.Tego Lander nie słyszał, choć wokół panował chaos, tupot nóg, krzyki, gdyż nagle poraziło go pytanie, czemu jego rewolwer był naznaczony.I wtedy strzał Bookera powalił go i uciął rodzące się przerażenie.Pierwszy znalazł się przy nich McConnell, podeszli z Savage'em szybko, ale ostrożnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|