[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostrożnie, trzymając się z dala od ścieżek i rozglądając się bacznie, ruszył za nimi.— Statek.— Gdzie?— Z południowego zachodu.Płynie na północ.— Co za jeden?— Duży.Głos Nau:— Do łodzi!Głos Windsora:— Nie możesz tego tak zostawić!Nau gniewnie:— Powstrzymaj swój język albo ci go utnę!Maynard nic nie widział, ale słyszał krzyki ludzi biegnących do zatoczki.Wrócił na polanę Beth, podczołgał się na skraj plaży i wyjrzał zza krzaków.Łódź była jakieś dwie lub trzy mile od brzegu, ale fala dziobowa, która toczyła się i połyskiwała w słońcu, powiedziała mu, że łódź jest duża i szybka; za duża na jacht sportowy i za szybka na łódź rybacką.Kolor kadłuba, który stopniowo nabierał kształtu na tle niebieskozielonej wody, zrodził iskrę nadziei w piersi Maynarda: biel Straży Wybrzeża.I czerwone paski na dziobie.Łódź zmierzała na północ, trzymając się z dala od płycizn, a sądząc po prędkości, z jaką płynęła, nie był to rejs turystyczny.Pierwszym odruchem Maynarda było wybiec na plażę i machać, ale po chwili porzucił ten pomysł.Płynąc tym kursem statek minąłby wyspę w odległości przynajmniej pół mili od brzegu.Obserwator na mostku z pewnością bardziej uważałby na rafy niż na ląd.Istniała nadzieja, że Maynard mógłby czymś machać lub błyskać albo spowodować zamieszanie, które ściągnęłoby uwagę obserwatora, ale jego szanse były zbyt nikłe, a cena porażki zbyt wysoka: minąwszy wyspę, statek byłby stracony.Musiał nadać taki sygnał, którego nie mogliby zignorować.Pobiegł z powrotem krętymi ścieżkami, robiąc wiele hałasu, beztrosko wierząc, że wszyscy mieszkańcy wyspy są teraz na plaży.Kiedy znalazł się bliżej zatoczki, zwolnił i podkradł się do otaczających ją zarośli.Zatrzymał się i wsłuchał w odgłosy dobiegające z plaży.Przygotowywano pinasy do wypłynięcia na morze.Już miał zamiar zrobić krok naprzód, by zobaczyć plażę, gdy usłyszał głos Nau:— Będzie naszym łupem!Maynard zamarł.Głos dochodził z odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów, z drugiej strony gęstego krzewu.Przykucnął, usiłując coś dojrzeć przez liście.Nau i Windsor siedzieli na stoku, obserwując statek przez mosiężny teleskop.Gdyby Maynard zrobił swój zamierzony krok, wpadłby prosto na nich.Windsor odłożył teleskop na bok.— To prawdziwy okręt wojenny!— Taak.Krzepka sztuka.Ciekawe, jaki wiezie ładunek?— Żadnego.— A uzbrojenie?— Nie warte ryzyka.— Ale sam statek tak.Czyż nie byłby z niego piękny okręt flagowy?— Nie żartuj.— Ja nie żartuję — powiedział Nau.— W takim razie mówisz jak głupiec.— Jak kto, Doktorze?Windsor wycofał się.— Jesteś przecież dzielnym i rozważnym człowiekiem.Rozważny wódz nie naraża swoich ludzi na pewną śmierć.— Zaskoczenie zmniejsza tę pewność.— Nau podniósł do oczu teleskop.— Wspaniały okręt flagowy.— Nie chcesz chyba wojny z rządem Stanów Zjednoczonych.— Nie będą wojować ze zwidami.Windsor chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Nau nie dał mu dojść do głosu.— Nie masz się o co martwić.Płynie pełną parą.Zanim wypłyniemy, nie będzie go już widać.— Chyba że się zatrzyma — powiedział Windsor.— A po cóż miałby się zatrzymywać? Myślisz, że chce sobie pobaraszkować na plaży?Maynard usiłował dojrzeć statek; zarośla całkowicie zasłaniały mu widoczność, słyszał tylko warkot potężnych silników diesla.Domyślał się, że statek znajduje się w tej chwili jakąś milę od brzegu, płynąc z prędkością około dwudziestu węzłów.Miał trzy minuty.Wycofał się z zarośli, zawrócił i patrząc pod nogi, by nie nadepnąć na jakąś suchą gałąź, ruszył w głąb lądu.Sygnał dźwiękowy odpadał; hałas silników z pewnością zagłuszyłby dźwięki cichsze od eksplozji.To musi być coś widzialnego.Ogień.Wielkie ognisko, najlepiej z dużą ilością dymu.No tak, ale nie miał zapałek.Dotarł na polanę, zaśmieconą pozostałościami po wczorajszej libacji.Wszędzie walały się strzępy ubrań, skrzynki po alkoholu, na wpół opróżnione butelki.Nad garnkiem z rumem wiła się smużka dymu; zgliszcza pod garnkiem tliły się jeszcze, ale nie widział niczego, co można by szybko i efektownie podpalić.Nie potrzebował obozowego ogniska; potrzebny był mu prawdziwy pożar, na miarę Newark płonącego w czasie zamieszek.Zamieszki.Znalazł rozwiązanie i teraz jego ręce pracowały sprawnie.Chwycił prawie pełną butelkę rumu i kawałek szmaty.Nasączył szmatę alkoholem i wepchnął w szyjkę butelki.Klęcząc wygarniał popiół spod garnka, aż dotarł do rozżarzonych węgli.Koniec szmaty zapalił się natychmiast.Skoczył na nogi i zaczął biec.Hałas silników był coraz głośniejszy; statek musiał już być na wysokości wyspy.Wbiegł na polanę rusznikarzy.Była tam jakaś kobieta, która krzyknęła na jego widok, ale nie zwrócił na nią uwagi.Popędził prosto do szopy, w której stały beczki z prochem, zamachnął się i wrzucił do niej płonącą butelkę, potem upadł twarzą na ziemię i zakrył rękami głowę.Usłyszał dźwięk tłuczonego szkła, a potem przez śmiertelnie długą sekundę nic się nie działo.Jego umysł krzyczał: no zapal się wreszcie, ścierwo! Przez krótką chwilę słychać było syk, a potem ogłuszający, bolesny, wstrząsający wybuch.Skórę miał poparzoną, huczały dzwony.Podniósł się i chwiejnym krokiem wszedł w zarośla, kierując się w stronę plaży.16— Nie chcesz wziąć ze sobą strzelca? — zapytał Florio.— Po co? Mam to.— Mould wskazał pistolet automatyczny kaliber 45, wystający z kabury przymocowanej do pasa.Stał na dziobie szalupy, wiszącej na wyciągu ponad burtą New Hope.Jeden z marynarzy stał na rufie, za kołem sterowym, drugi na śródokręciu odpychał szalupę od burty statku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.