[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Limeryka starczy miejsca dla orszaku.Nim jednak rozbito przepyszny adamaszkowy namiot Rolanda, na drodze od stolicy pojawił się dziwaczny zaprzęg.Na trzech kucykach strojnych w królewskie barwy Amirandy przygalopowało sześciu karłów, którzy padli na twarz przed Rolandem.- Witaj, królewiczu przezacny - zaczął pierwszy o gburowatej twarzy.- Z rozkazu Najjaśniejszej Królowej Diany witamy cię my, jej dworscy błazenkowie.- Tego nie było w protokole - powiedział marszcząc brwi Renz.Ale Roland bynajmniej go nie słuchał.- Królowa was przysyła, sama Królowa? - zawołał wybiegając im naprzeciw.- Tak, nadziejo przyszłych dynastii - zawołał karzeł.- Jutro oczekuje cię cały dwór i społeczeństwo stolicy.Bądź pozdrowiony.Mam teŜ - dodał zniŜając głos -informację poufną.- No? - Roland opuścił głowę ku ustom gnoma.- Królowa nie moŜe doczekać się spotkania.Goreje cała, marząc o zobaczeniu Waszej Miłości.- Nie moŜe być! Ozłocę cię, mój mały.- Poleciła mi teŜ dodać, Ŝe wybiera się na nocne kontemplacje do eremu Wiecznej Pamięci.Sama.To nawet niedaleko stąd.Trzy mile górami.- Trzy mile? - Oczy Księcia rozbłysły.- Zaprowadziłbyś mnie?- Ale nikt nie mógłby się o tym dowiedzieć.Guido dopilnował wszystkiego, konie napojono, a namioty rozbito kręgiem wokółksiąŜęcego.Renz zadowolony z siebie łyknął z bukłaka na wzmocnienie i ruszył do swego pana.Z szacunkiem podrapał w namiot.Odpowiedzi nie było.Ogromny ochroniarz siedziałpod progiem i bardzo zdziwił się, gdy Renz, wskoczywszy do środka, stwierdził brak Księcia.Tymczasem od strony drogi podniosły się śpiewy.To od stolicy nadciągała procesja zakapturzonych pokutników.Koniuszy rozejrzał się niespokojnie.Nie podobali mu się ci mnisi.Nie podobali mu się i zgromadzeni wokół ogniska Cyganie, a gdy z tyłu parowu dojrzałzbliŜających się zbrojnych, zrozumiał, Ŝe wpadł w zasadzkę.- Alarm! - wykrzyknął i uniósł do ust srebrny róg.Bzyknęły strzały.Trzy z nich ugodziły ochroniarza.śołnierze z eskorty wybiegli z namiotów, giermkowie szukali swego rynsztunku, rękodajni lamentowali.Tymczasem na obozowisko zwaliła się hurma ludzi ponurych, zaciekłych, brudnych.Cyganie dobyli noŜy, mnisi ujawnili skrywane pod habitami sztylety.Teraz czynili z nich uŜytek.Jak Guidowi udało się obalić dwóch fałszywych mnichów, dosiąść konia, kopniakiem strącić karła, który wŜarł mu się w łydkę zębami - pozostawiam fantazji malarzy batalistów.Nie minęły dwie minuty, a Renz konno, w towarzystwie dwóch ocalałych z pogromu gwardzistów, przerąbał się ku rzece.Przesadził ognisko i skoczył w wodę.Byle przeprawić się na drugi brzeg.Pod czaszką przelatywały mu róŜne myśli.Co z Księciem? Ogromny Cygan, który teŜ był w wodzie, usiłował chwycić konia za uzdę.Guido ciął go okropnie i spiąłrumaka.Zaświstały strzały.Jęki z tyłu dowodziły, Ŝe dwaj towarzysze zdrowo oberwali, jego samego ledwie muśnięto w ramię.Prąd był bystry, ale rumak wciąŜ posuwał się do przodu.Zbawczy brzeg przybliŜał się z kaŜdą chwilą.Głos pogoni jakby cichł.Naraz koń parsknąłi zarŜał rozpaczliwie.Jego kopyta straciły grunt.Wierzchowca i jeźdźca uniósł raptowny prąd.I przybierając na sile począł przybliŜać ich ku Wielkiemu Czerwonemu Wodospadowi Kanionu Kamienicy.Dowódca karłów wstrzymał pogoń.Na tle ostatnich refleksów słonecznych desperacka walka konia i człowieka z Ŝywiołem widoczna była jak na dłoni.Cała nadzieja Renza skupiła się na kępie krzaków wystających ponad wodę.- Złapie, maładiec! - ocenił jeden z najemnych Kozaków.- Nie złapie! - skontrował szczupły zbir o fryzjerskiej urodzie Włocha.- Módlcie się, psiawiary, Ŝeby nie złapał! - warknął komenderujący karzeł.JakoŜ złapał.Nadludzkim wysiłkiem wpił ręce w łozinowe gałązki, potem puścił strzemiona.Koń z Ŝałosnym kwikiem okręcił się wokół swej osi i zniknął w gardzieli wodospadu.- Strzelać, psubraty! - ryknął kurdupel.Odległość jednak była zbyt znaczna.Renz wolno podciągał się, podciągał, juŜ noga znalazła niepewne oparcie na skale, juŜ druga ręka poczęła sięgać ku korzeniom karłowatego drzewa.- Koniec - westchnął naraz fryzjerczyk.I rzeczywiście, korzenie łozy nie wytrzymały, krzak wraz z Guidem runął w odmęt rzeki, a głos, jeśli nawet koniuszy zdołał coś wykrzyknąć, zagłuszył łomot pięćdziesięciometrowej kaskady.* * *Powitanie przeszło wszelkie oczekiwanie.Od Złotej Bramy orszak kroczył wśród girland, łuków triumfalnych i wiwatów tłumu.Heroldowie dęli w trąby, pacholęta sypały kwiaty i specjalnie bite na tę okazję talary.Niektórym wprawdzie świta wydawała się dość dziwna, markiz Wielki Koniuszy z okiem zasłoniętym czarną opaską przypominał raczej pirata, a ksiąŜęcy giermkowie mieli wygląd zgoła nieokrzesany, ale w końcu przecieŜ byli to cudzoziemcy.Sam Roland, choć niewątpliwie przystojny, wywarł na członkach Wielkiej Tajnej Rady dziwne wraŜenie.Dość urodziwy, postawny, przywodził jednak na myśl bardziej makaroniarskiego alfonsa niŜ księcia krwi, ale z grubsza i ze stroju przypominał swą podobiznę.Jedyny, który go znał osobiście, legat Antoni, zmarł poprzedniego wieczora na dziwną, ostrą kolkę Ŝołądkową, wkrótce po podwieczorku zjedzonym w komnatach Królewny.Nic jednakŜe nie mąciło ogólnej wesołości.Na dworze rozpoczął się wielki bal.Oczy Yolandy lśniły taką radością, taką satysfakcją, Ŝe niektórzy skłonni byli uznać ją tego wieczoru za, w pewnym sensie, ładną.Diana dostrzegła radość pasierbicy.Lustro wyniesione na uroczystość z komnaty zauwaŜyło więcej.Gesty poufałości, półsłówka.KsiąŜę i Królewna, gdy ich nie obserwowano, zachowywali się jak para starych, dobrych znajomych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|