[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jadł coś takiego po przybyciu do Bootle i bardzo mu smakowało.Przystanął przy strzałkach wskazujących Sale Publiczną i Sa-loon, zastanawiając się, czy brytyjskie sale publiczne są w istocie zamknięte dla ogółu, tak jak ich szkoły publiczne.W końcu, ponieważ lubił westerny, skierował się do saloonu.Pomieszczenie było niemal zupełnie puste.Pachniało w nim zeszłotygodniowym rozlanym piwem i przedwczorajszym dymem z papierosów.Za barem tkwiła pulchna kobieta o tlenionych włosach.W kącie siedziało dwóch mężczyzn w długich, szarych prochowcach i szalikach.Grali w domino, sącząc z ciężkich szklanych kufli ciemnobrązowe piwo, zwieńczone jasną pianą.Ben podszedł do baru.–Sprzedajecie tu jedzenie?Barmanka podrapała się po nosie, po czym niechętnie przyznała, że ewentualnie mogłaby podać mu oracza.Ben nie miał pojęcia, o czym mowa.Setny raz pożałował, że w przewodniku Wędrówki piesze wzdłuż brytyjskiego wybrzeża zabrakło miejsca na słowniczek angielsko-amerykański.–To jedzenie? – spytał.Przytaknęła.–W porządku, poproszę.–Co do picia?–Coca-colę.–Nie mamy tu coli.–Zatem pepsi.–Nie mamy pepsi.–To co macie? Sprite'a, 7UP, gatorade?Jej wzrok wydał mu się jeszcze bardziej bezmyślny.W końcu rzekła:–Mam chyba na zapleczu parę butelek wiśniowej lemoniady.–Doskonale.–Należy się w sumie pięć funtów i dwadzieścia pensów Przyniosę panu oracza, gdy będzie gotowy.Siedząc przy małym, nieco lepkim drewnianym stoliku i są-cząc coś gazowanego o barwie i smaku jaskrawej chemiczne czerwieni, Ben uznał, że oracz to zapewne jakiś stek.Doszedł do tego wniosku wyłącznie dzięki własnym pobożnym życzeniom.Wyobraził sobie radosnych, rustykalnych oraczy, prowadzących o zachodzie słońca pulchne woły przez świeżo zaorane pola.Po-za tym, w tym momencie bez cienia problemu i z jedynie nie-wielką pomocą innych, sam zdołałby pożreć całego wołu.–Bardzo proszę.Oracz – oznajmiła barmanka, stawiając przed nim talerz.,Ben z ogromnym zawodem odkrył, iż oracz to prostokątny plaster ostrego sera, liść sałaty, mizerny pomidor z odciśniętym na nim palcem, kupka czegoś mokrego i brązowego, smakującego jak skwaśniały dżem, i mała, twarda, zeschnięta bułka.Po-nownie potwierdziło się jego podejrzenie, że Brytyjczycy traktu-ją jedzenie jako rodzaj kary.Przeżuwając ser i sałatę, przeklinał w duchu wszystkich angielskich oraczy za to, że wybrali sobie.akurat takie danie.Panowie w szarych prochowcach skończyli partię domina, wzięli swoje kufle i usiedli obok Bena.–Co pijesz? – spytał ciekawie jeden z nich.–Lemoniadę wiśniową – wyjaśnił Ben.– Smakuje jak odpady z zakładów chemicznych.–To ciekawe, co mówisz – wtrącił niższy mężczyzna.– Bardzo ciekawe, bo miałem przyjaciela, który pracował w zakładach chemicznych.On nigdy nie pijał wiśniowej lemoniady.– Dramatycznie zawiesił głos, po czym pociągnął łyk brązowego napoju.Ben czekał na ciąg dalszy, ten jednak nie nadszedł.Rozmowa ustała.Próbując zachować się uprzejmie, Ben spytał z kolei:–A co wy pijecie?Wyższy z dwóch nieznajomych, dotąd dość ponury, rozpromienił się nagle.–To bardzo uprzejme z twojej strony.Kufel Starego Shoggotha, jeśli można.–Dla mnie też – dodał jego przyjaciel.– Zabiłbym za Shoggotha.To niezłe hasło reklamowe: Zabiłbym za Shoggotha.Powinienem do nich napisać i zaproponować im je.Z pewnością by się ucieszyli.Ben podszedł do barmanki, zamierzając zamówić dwa kufle Starego Shoggotha i szklankę wody, odkrył jednak, że zdążyła już nalać trzy ciemne piwa.No cóż, pomyślał, skoro już mam zawisnąć, niech przynajmniej wiem za co.Zresztą z pewnością piwo nie mogło być gorsze od wiśniowej lemoniady.Pociągnął łyczek i poczuł smak, który w reklamach z pewnością opisywano jako „pełny i mięsisty", choć w istocie owo mięso należało zapewne do starego capa.Zapłacił barmance i dźwigając kufle, powrócił do swych nowych przyjaciół.–No tak.Co cię sprowadza do Innsmouth? – spytał wyższy z mężczyzn.– Pewnie jesteś jednym z naszych amerykańskich kuzynów, przybywających, by obejrzeć najsłynniejszą angielską wioskę?–Wiesz, że tę w Ameryce nazwano na cześć naszej? – dodał niższy.–Mamy w Stanach jakieś Innsmouth? – zdziwił się Ben.–O, tak – odparł niższy.– Cały czas o nim pisał ten, którego nazwiska nie wymieniamy.–Słucham? – wtrącił Ben.Drobny mężczyzna spojrzał przez ramię, po czym syknął donośnie.–H.P.Lovecraft.–Mówiłem, żebyś nie wymawiał tego nazwiska – upomniał go przyjaciel, po czym pociągnął łyk ciemnobrązowego piwa.– H.P.Lovecraft.H.P.pieprzony Lovecraft H.pieprzony, P.pieprzony, Love pieprzony craft [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.