[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przypadł płasko do ziemi, chwytając ją za nadgarstek; klinga zakrzywionego sztyletu z Shadar Logoth odskoczyła łukiem do białej skóry na jej szyi.Naprawdę miał ochotę wykonać cięcie.Szczególnie w chwili, gdy zobaczył miejsce, gdzie jej ostrze wbiło się w ścianę stajni.Wokół wąskiej klingi widniał maleńki krąg zwęglonego drewna, cienka smużka siwego dymu uniosła się w powietrze, po chwili błysnął płomyk”.Drżąc, Mat potarł dłonią oczy.Samo to, że dotykał tego sztyletu z Shadar Logoth, omalże go nie zabiło, a poza tym wyżarło te wszystkie dziury w jego pamięci, ale jak mógł zapomnieć twarz kobiety, która próbowała go zabić? Sprzymierzeńca Ciemności - do tego się przyznała - który próbował zabić go sztyletem, od którego woda w wiadrze niemalże się zagotowała.Sprzymierzeniec Ciemności, który ścigał i Randa, i jego.Czy to możliwe, że znalazła się w Ebou Dar przypadkiem, w dzień wyścigów, w tym samym miejscu, gdzie przebywał on? Przyciąganie ta’veren mogło stanowić odpowiedź na to pytanie - o tym jednak nie lubił myśleć, podobnie jak o przeklętym Rogu Valere - faktem wszak pozostawało, że Przeklęci znali jego imię.Tamto wydarzenie w stajni bynajmniej nie było ostatnim, kiedy jakiś Sprzymierzeniec Ciemności próbował położyć kres żywotowi Mata Cauthona.Zachwiał się nagle, czując mocne, radosne uderzenia Naleseana na swoim grzbiecie.- Patrz na niego, Mat! Światłości w niebiesiech, tylko spójrz na niego!Konie okrążyły odległe słupki i przebiegły już spory kawał drogi powrotnej.Z wyciągniętą głową, z rozwianą grzywą i ogonem, wyciągnięty jak struna, Wiatr gnał przed siebie z Olverem przylegającym do grzbietu niczym część uprzęży.Chłopak kierował koniem, jakby się urodził w siodle.Cztery długości za nim srokacz wściekle tłukł ziemię kopytami, jeździec nie żałował mu pejcza w próżnej nadziei dogonienia prowadzącego.Dokładnie w tym porządku przemknęły przez linię mety, następny koń przybiegł dalsze trzy długości z tyłu.Derkacz z siwą grzywą przyszedł jako ostatni.Jęki zawodu i narzekania przegranych zagłuszyły okrzyki zwycięzców.Przegrywające żetony białym deszczem posypały się na tor, a dziesiątki służących bukmacherów pognało, by je pozbierać przed rozpoczęciem następnego biegu.- Musimy szybko znaleźć tę kobietę, Mat.Niewykluczone, że będzie chciała uciec z pieniędzmi, które jest nam winna.- Z tego co Mat słyszał, gildia bukmacherów potrafiła być co najmniej przykra za pierwszym razem, kiedy któryś z jej członków próbował zrobić coś takiego, drugi raz zazwyczaj kończył się śmiercią, jednak tamci wywodzili się z pospólstwa, i to już Naleseanowi wystarczało.- Przed chwilą stała dokładnie tam, na widoku.- Mat machnął dłonią, nie spuszczając jednocześnie wzroku ze Sprzymierzeńca Ciemności o lisiej twarzy.Popatrzyła z wściekłością na swój żeton, cisnęła go na ziemię, po czym uniosła suknie, żeby wdeptać go w grunt.Najwyraźniej nie postawiła na Wiatra.Wciąż krzywiąc się z niesmakiem, zaczęła torować sobie drogę przez tłum.Mat zesztywniał.Odchodziła.-Zabierz naszą wygraną, Nalesean, a potem zaprowadź Olvera do gospody.Jeżeli spóźni się na lekcję czytania, to prędzej pocałujesz siostrę Czarnego niż Pani Anan pozwoli mu wziąć udział w następnym wyścigu.- Dokąd się wybierasz?- Zobaczyłem właśnie kobietę, która kiedyś próbowała mnie zabić - rzucił Mat przez ramię.- Następnym razem lepiej podaruj jej jakąś błyskotkękrzyknął Nalesean w ślad za nim.Śledzenie kobiety nie przysparzało szczególnych trudności; nastroszone pióra jej kapelusza płynęły niczym sztandar ponad tłumem zgromadzonym po przeciwnej stronie toru wyścigowego.Z nasypów wychodziło się na otwartą przestrzeń, gdzie pod uważnym okiem woźniców i tragarzy czekały jaskrawo lakierowane powozy i lektyki.Koń Mata, Oczko, był jednym z wielu pilnowanych przez członków Starożytnej i Wiernej Gildii Stajennych.Większość profesji w Ebou Dar zrzeszała swoich członków w gildie i biada każdemu, kto wkroczył na nie swój teren.Zatrzymał się na chwilę, ale ona poszła dalej, obok miejsca, gdzie stały wehikuły, którymi przyjechali ci, którzy posiadali odpowiednią pozycję i pieniądze.Żadnej pokojówki, a teraz również i lektyki.W tym upale nikt, kto miał pieniądze na wynajęcie środka lokomocji, nie spacerował pieszo.“Czyżby na moją panią przyszły ciężkie czasy?”Srebrny Tor położony był nieco na południe od wysokich, otynkowanych na biało murów miasta, ona zaś przeszła jakieś sto kroków dzielących ją od szerokiego, ostro sklepionego łuku Bramy Moldine, a potem weszła do środka.Mat podążył za nią, starając się nie rzucać się w oczy.Bramę stanowiło dziesięć piędzi mrocznego tunelu, jednak jej kapelusz dalej zdradzał ją w strumieniu przechodzących tędy ludzi.Ludzie, którzy muszą wędrować pieszo, rzadko noszą pióra.Pióra jednak kołysały się nad głowami przechodniów przed nim, niespiesznie, lecz konsekwentnie podążając naprzód.Ebou Dar lśniło bielą w promieniach porannego słońca.Białe pałace z białymi kolumnadami oraz balkonami osłoniętymi ażurowymi ekranami z kutego żelaza sąsiadowały ramię w ramię z tynkowanymi bielą sklepami tkaczy, sklepami rybnymi i stajniami, wielkie, białe domy z zasuniętymi okien nicami skrywały swoje łukowato sklepione okna obok białych gospód z wymalowanymi godłami, zwisającymi od frontu, i otwartymi pasażami pod długimi dachami, gdzie żywe owce i kurczaki, jagnięta, gęsi i kaczki robiły zgiełk obok ciał swych pobratymców, zarżniętych już i powieszonych na hakach.Wszystko białe, kamień czy tynk, wyjąwszy okazjonalne paski czerwieni, błękitu czy złota, na bulwiastych w kształcie domach i strzelistych wieżycach, które otaczały balkony.Wszędzie dostrzec można było place, pomniki przedstawiające postaci w nadnaturalnych rozmiarach albo przynajmniej fontannę pryskającą wodą, która tylko potęgowała wrażenie wszechogarniającego upału-zawsze i wszędzie pełno ludzi.Miasto wypełniali uchodźcy oraz kupcy i handlarze wszelkiego rodzaju.Czyjeś kłopoty zawsze przynoszą zysk komuś innemu.To, co Saldaea wysyłała niegdyś do Arad Doman, teraz wędrowało rzeką do Ebou Dar, podobnie działo się z towarami, którymi Amadicia handlowała z Tarabonem.Każdy w pośpiechu uganiał się za koroną, albo i za tysiącem, ewentualnie za kęsem strawy na najbliższy wieczór.Aromaty przesycające powietrze składały się w równej części z perfum, kurzu i potu.W jakiś sposób zapach ten przytłaczał niejasnym wrażeniem rozpaczy.Barki tłoczyły się na kanałach przecinających miasto, nad nimi znajdowały się dziesiątki mostów, niektóre tak wąskie, że dwoje ludzi musiałoby przeciskać się mijając, inne dostatecznie szerokie, by mogły stać na nich szeregi sklepów, po części zawieszonych ponad wodą.Na jednym z nich nagle zauważył, że biały pióropusz przystanął.Ludzie opływali go z obu stron, podobnie zresztą jak i jego samego, kiedy się zatrzymał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.