[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na równinie nie było widać oznak życia — choćby śladów, pozostawionych przez pasterzy czy karawany.Tryskającej ze skalnej rozpadliny wody było jednak pod dostatkiem.Conan doszedł do wniosku, iż takie marnotrawstwo tłumaczyła jedynie otaczająca prastare miasto aura przesądnego strachu.Liczył, że rozbijając obóz daleko w górnym biegu potoku uniknie tego, co mogło czaić się w ruinach.Wrzucone do wrzątku jęczmienne kiełki i uduszone figi smakowały lepiej — a przynajmniej inaczej — od tej samej strawy na sucho, zwłaszcza gdy obficie popiło się ją przyjemnie chłodną wodą.Zaspokoiwszy apetyt, Conan naciągnął na siebie podwójnie złożone koce dla ochrony przed niosącym się od strony wąwozu zimnym powiewem i ułożył do snu obok ogniska.Dużo później, gdy ognisko dawno zgasło, a księżyc podążył śladem słońca na zachodzie, śpiącego barbarzyńcę przebudziły ukradkowe odgłosy.Drapanie, szuranie i niezwykły, ochrypły szept na chwilę przebiły się ponad szmer strumienia.Conan obudził się natychmiast, lecz ani myślał wykonywać jakichś gwałtownych ruchów.Zacisnął dłoń na rękojeści noża przy boku i powoli obrócił szyję, a potem całe ciało, by dojrzeć intruzów.Po zapachu osądził, iż nieproszonymi gośćmi były owce.Przyjrzawszy się dokładnie, dostrzegł posuwające się w jego stronę niskie, garbate kształty, ledwie majaczące w poświacie gwiazd.Spodziewał się, że dobiegnie go beczenie lub skrobanie małych, rozszczepionych kopyt po kamieniach, lecz panowała zupełna cisza, zaś zagadkowe sylwetki zbliżały się do obozowiska Cymmerianina w ukradkowy, osobliwie celowy sposób.Obecność intruzów obudziła również śpiącego z podgiętymi nogami wielbłąda.Zwierzę zaczęło dźwigać się z ziemi z gniewnym parskaniem.Dwie czy trzy skulone istoty uczepiły się wielbłąda w wyjątkowo nie przypominający owczego zachowania sposób.Wyprostowały się, próbując obalić wierzchowca z powrotem na ziemię.Widać było, że zwykle poruszają się na dwóch nogach.Conan wyturlał się z posłania, zamachnął zza głowy ciężkim nożem i przeciął pętający wielbłąda sznur, by zwierzę mogło wyrwać się prześladowcom.Cymmerianin zerwał się i stanął naprzeciw otaczających go nocnych napastników.Były to przygarbione, przypominające małpy stworzenia, noszące obwiązane w pasie, pozszywane ze skór stroje.Wydawały zawodzące, hałaśliwe dźwięki i roztaczały piżmowy odór, tym trudniejszy do zniesienia, iż mieszał się ze smrodem strachu.Sądząc po ich współdziałaniu i na poły artykułowanym jazgocie, częściowo przynajmniej przypominały ludzi.Wydawało się, że noszą skóry zabitych zwierząt, gdyż same są nieowłosione.Półludzie uzbrojeni byli w kije i kamienie, a niektórzy — w połączenie obydwóch, tworzące prymitywne toporki.Widoczne pod poszarpanymi kapturami niewyraźne rysy istot sprawiały z grubsza małpie wrażenie, lecz w słabym blasku księżyca w ich wysuniętych do przodu szczękach połyskiwały niezliczone zęby.Długie kły sterczały z paszcz pod dziwacznymi kątami, widać je było nawet przez nie zagojone rany na policzkach.Wielbłąd zdołał wyrwać się napastnikom tylko dzięki oszalałym kopnięciom i ugryzieniom.Utykając pierzchnął w ciemność.Półludzie ruszyli do ataku na Conana.Cymmerianin owinąłkoc wokół ramienia, by służył mu do obrony jako zaimprowizowana tarcza.Gdy napastnicy dobiegli do niego, zasłonił się owiniętą ręką przed ciosem kija pierwszego z nich, kopnąłdrugiego z napastników w brzuch, a trzeciemu wbił nóż w bok.Gdy małpolud runął na ziemię, barbarzyńca przyskoczył do jego towarzysza i pozbawił go przytomności potężnym ciosem w głowę płazem swej broni.Nie zważając na los trzech pobratymców, pozostali półludzie otoczyli Conana rozwrzeszczaną, wymachującą rękami tłuszczą.Niektórzy z dziką bezmyślnością miotali kamienie, trafiając częściej swoich towarzyszy niż wymykającego się im Cymmerianina.Inni drapali Conana nierównymi paznokciami i starali się chwycić go ciężkimi łapami za włosy.Wblasku księżyca migały koszmarne, wyszczerzone paszcze, ziejące ohydnym smrodem padliny.Jeden z półludzi zamierzył się toporkiem w głowę Conana.Cymmerianin dostrzegł w ciemności, iż dzierżąca broń ręka liczy o wiele więcej palców niż normalna dłoń.Cięciem noża przepołowił i ją, i rękojeść trzymanej przez nią broni.Małpolud z wyciem odskoczył w tył, a barbarzyńca zdążył ujrzeć jeszcze, że jego ręka nadal ma więcej niż pięć palców.Rozpaczliwe ciosy, cięcia i kopniaki sprawiły, że przez chwilę wokół Conana zrobiło się luźniej, lecz dziesiątki pokracznych stworów otaczały go nadal.Samice — czy też kobiety —walczyły równie zażarcie, jak mężczyźni — lub samce.Cymmerianin uświadomił sobie, że nie zdoła długo się bronić; poza tym nie miał ochoty na rzeź.Zanurkował naprzód, chwycił złożone przy wygasłym ognisku juki i bukłaki i rzucił się biegiem wzdłuż strumienia w kierunku, w którym pogalopował jego wielbłąd.Dwaj półludzie po kolei próbowali mu zagrodzić drogę; obydwóch powalił ciosem noża na odlew.Obijające się o nogi torby utrudniały mu bieg, lecz szybko poczuł, że prześladowcy zostają w tyle.Gdy wreszcie przystanął, nie dosłyszał już za sobą odgłosów pościgu.Od strony ogniska dobiegały gniewne pomruki i przenikliwe jazgotanie, lecz na porośniętym krzakami podnóżu stromych zboczy panował spokój; w blasku księżyca nie widać było żadnego ruchu.Conan doszedł do wniosku, iż przygarbione, zdeformowane stwory i tak miałyby małe szanse go dogonić.Najprawdopodobniej żyły wśród stert skał w górze wąwozu i unikały otwartej pustyni.Mimo to pobrnął dalej strumieniem, licząc, iż zmyli je w przypadku, jeżeli polegały na węchu.W miarę, jak oddalał się od stromych zboczy, poświata gwiazd stawała się coraz jaśniejsza.Dzięki niej z łatwością odnalazł wielbłąda szczypiącego nad strumieniem bujną trawę.Zdołałchwycić spłoszone zwierzę za kantar i ruszył z nim dalej, by zostawić niebezpieczeństwo daleko za sobą.Cymmerianin zmuszony był podczas ucieczki porzucić większość zapasów jedzenia, lecz nie uśmiechał się mu widok zabicia jeszcze kilkunastu półludzi, by je odzyskać.Ponieważ stwory zaatakowały w poszukiwaniu pożywienia, być może właśnie znalezienie juków powstrzymało je przed pościgiem.Conan wierzył, iż chociaż przypominały ludzi, były gotowe pożreć i jego, lecz czuł pewność, iż obecnie zadowolą się ucztą w postaci rannych i zabitych pobratymców.Zapewne właśnie to oraz bójki o podział zawartości zdobytych juków sprawiały, iż z głębi wąwozu wciąż dobiegały słabe echa wrzasków i bełkotliwych zawodzeń.Cymmerianin widział tego rodzaju małpoludy po raz pierwszy w życiu.Jeżeli istotnie ich przodkami byli ludzie, zaiste wielki był ich upadek.Być może wywodziły się one od mieszkańców Tal’ib sprzed wieków lub dzikiej rasy, która zburzyła gród, lecz Conan gotów byłby przysiąc, iż tak prymitywne istoty nigdy nie byłyby w stanie zniszczyć miasta, nie mówiąc już o jego wybudowaniu.Cymmerianin zastanawiał się, co mogło doprowadzić do tak głębokiego upodlenia: zaniku ludzkiej mądrości i godności, przybrania godnego pawianów niezgrabnego chodu, ohydnego zniekształcenia twarzy, rąk i Cromowi jednemu wiadomo, jakich jeszcze części ciała.Czyżby były to złe czary? Moc, za której sprawą zginął Gród Na Pustkowiu?Niedaleko w przodzie rozpościerały się blado majaczące na tle czarnej kopuły rozgwieżdżonego nieba ruiny.Nie chcąc zbliżać się do nich zanadto, by przypadkiem nie przebudzić jeszcze jakiegoś nocnego straszydła, Conan zatrzymał wielbłąda na otwartym kawałku terenu przy strumieniu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.