[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przepyszne siodło było ozdobne i miękko wyściełane.— Koń musi należeć do księdza — powiedział Giles de Lostagne, jeden ze starszych rycerzy.— I to nie byle jakiego.— Raoul uspokajał trzęsącego się konia.Był to wspaniały, rasowy kasztan ze śnieżnobiałą strzałką na czole i białymi pęcinami.— To nie jest zwykły wierzchowiec, poza tym spójrzcie na jego rząd.Philippe, zaprowadź go do mojej pani.— Kto wtedy.— zaczął rycerz, ale przerwał, słysząc stukot licznych kopyt.— Do broni! — krzyknął Raoul.Przesunął tarczę z pleców na lewe ramię i wsunął ręce w dwa krótkie, skórzane pasy.Ich oczom ukazało się sześciu uzbro-jonych jeźdźców, pędzących od strony rzeki.Widząc drużynę Raoula nieznajomi osadzili konie w miejscu.Jeden z nich dosiadał pięknego gniadosza, którego uprząż nie ustępowała niczym uprzęży kasztanka — najwyraźniej była to świeża zdobycz.Raoul odpiął hełm od siodła i nałożył go na głowę, ciągnąc za bogato deko-rowaną osłonę nosa.Słyszał bicie swego serca, uderzającego w rytm podkutych kopyt.Bez namysłu krzyknął swoje zawołanie i ruszył do przodu, z gromadą rycerzy galopujących tuż za nim.Bandyci nie podjęli walki.Odwrócili konie i zaczęli uciekać.Potężne kopyta siwka dosłownie pożerały odległość, ale konie przed nimi były równie szybkie i wkrótce stało się jasne, że nie uda im się ich dogonić.Wjechawszy na wzgórze schodzące do brzegu rzeki, Raoul zrezygnował z pościgu i ściągnął wodze.To, co zobaczył na zboczu pod nimi sprawiło, że wstrzymał oddech.— Wielki Boże — szepnął.Puszczony luzem juczny muł pasł się na trawie blisko ciała ubranego w kościelne szaty.Lniana alba była przesiąknięta krwią i brakowało ornatu.Niedaleko leżało dwóch martwych służących, wraz z drugim księdzem i trzema żołnierzami.Zawartość juków była rozrzucona po ciałach niczym wspólne wnętrzności.Na bladym, zimowym niebie już pojawiły się krążą-ce sępy.TLRRaoul zmusił się, żeby podjechać bliżej.Scena przypomniała mu rzeźnickie dzielnice Tuluzy, tyle że tym razem nie patrzył na zaszlachtowane wieprze i owce, ale na ludzi.Jego wierzchowiec z rozszerzonymi chrapami i położonymi po sobie uszami cofnął się.Raoul też miał ochotę odwrócić się i uciekać dopóki nie znajdzie się w bezpiecznych, ciepłych murach Mon— tvallant.Zsiadł jednak z konia, żeby przyjrzeć się ofiarom.— Jeden z nich wciąż oddycha, panie!Raoul ruszył po zakrwawionej trawie w stronę Gilesa, który ukląkł przy młodym kleryku, unosząc jego głowę.Krew sączyła się z rany w brzuchu męż-czyzny, a jego twarz była trupioblada.Giles spojrzał na Raoula i potrząsnął gło-wą.— Umiera — szepnął.Raoul przykucnął na piętach.Ofiara wyglądała na młodszego od niego.Na poszarzałej twarzy wciąż widać było ślady młodzieńczego trądziku.— Co się stało?Kleryk zatrzepotał powiekami.— Ludzie hrabiego Raymonda — powiedział ledwo słyszalnym głosem.—On pragnął.Pragnął śmierci mego pana.— Twojego pana? — Raoul skulił się, wiedząc co umierający kleryk chce powiedzieć, ale nie chcąc tego słyszeć.— Pierre de Castelnau.— Niemożliwe! Raymond nigdy nie splamiłby swojego honoru takim uczynkiem!— Jego ludzie.Widziałem ich wczoraj w Saint-Gilles.— Młody mężczyzna opuścił głowę.Raoul nie był w stanie powiedzieć ani słowa.Odwrócił się i splunął na bok.Kiedy znów spojrzał na kleryka, młody mężczyzna już nie żył, a Giles się podnosił.Jego płaszcz był przesiąknięty krwią.TLR— Raymond nie jest głupcem, nie zrobiłby czegoś takiego! — powiedziałRaoul zduszonym głosem.— Ale kto mu uwierzy, nawet jeśli jest niewinny? — Giles schylił się, żeby wytrzeć ręce o trawę.— Wczoraj wieczorem setka ludzi była świadkami tego, jak groził de Castelnau śmiercią.Ci mężczyźni wyglądali na najemników, a Bóg wie najlepiej, że Raymond zatrudnia wielu spośród nich.— A oni przychodzą i odchodzą jak dziwki w burdelu! — odparł Raoul.—Spójrz na to.To coś więcej, niż zwykłe morderstwo.— Podszedł do ciała, które, jak teraz wiedział, należało do Pierre’a de Castelnau.— Spójrz na niego.Nie ma pastorału, nie ma pierścienia.Na miłość bo-ską, nie ma nawet ornatu i płaszcza! To nie mogło się dokonać na rozkaz Raymonda!Giles wyprostował się.— Być może masz rację — powiedział bez wyrazu.Raoul wiedział, że mówi bez przekonania.Nagle wzrok rycerza zmienił kierunek i wykonał szybki gest ręką.Raoul obrócił się na pięcie i dostrzegł Claire.Siedziała na swojej klaczy na szczycie wzgórza i z przerażeniem wpatrywała się w rozciągającą się przed nią scenę.— Dobry Boże, Raoul.Czując się, jakby z jego kości wyssano cały szpik, Raoul wsiadł powoli na siodło i podjechał do niej.— To Pierre de Castelnau — powiedział.— Został obrabowany i zamordo-wany.Nic już nie możemy zrobić.Możemy tylko posłać do najbliższej wioski po wóz, żeby zebrał ciała.Nie można im już pomóc.Gdzieś w oddali rozległ się grzmot.Służąca Claire, Isabelle, mamrotała do siebie modlitwę, raz po raz, jak czynili to katarowie.— Chroń nas ode złego, chroń nas ode złego, chroń nas ode złego.Raoul spojrzał na zbierające się nad horyzontem burzowe chmury.ZerwałTLRsię wiatr, unosząc i trzepocząc ubraniem legata, nadając mu pozory życia.Wąt-pił, żeby głos wołającego na puszczy był w stanie zatrzymać burzę, która miała się nad nimi rozpętać, tak katarami jak i katolikami.Rozdział 8Montfort L’Amaury, Północna Francja, kwiecień roku 1209Simon de Montfort zmrużył oczy przed wiejącym mu prosto w twarz kąsają-cym wiatrem i spojrzał na ciemny zarys wyłaniających się przed nim murów.Wraz ze swoją drużyną kończył właśnie trzydziestomilową podróż z Paryża w pogarszających się z każdą chwilą warunkach.Był zmęczony i obolały odjazdy, ale nie okazywał tego po sobie, czekając aż straże otworzą bramy.Poza tym wie-ści, jakie niósł z francuskiego dworu pomagały mu znieść niewygodę i zmęczenie.Rozgrzewała go ambicja, ożywiając jego ciało, kiedy wjeżdżał na oświetlony pochodniami dziedziniec i zsiadał z konia.Zaspani stajenni wyszli, żeby zabrać ich prychające konie do stajen.Ściągając rękawice, Simon ruszył w stronę zam-kowego holu przyspieszając kroku, w miarę jak zmęczone jazdą mięśnie zaczynały się rozciągać.Giffard, jego giermek, niósł przed nim pochodnię, prowadząc do kobiecych komnat piętro wyżej.Drugi, młodszy giermek, zamykał pochód.Buty Simona zastukotały na schodach.Jakaś kobieta przycisnęła plecy do ściany, żeby umoż-liwić im przejście.Jej biała suknia w świetle pochodni przybrała żółty kolor.Simon rozpoznał w kobiecie służkę swojej żony, Elise.— Czy lady Alais już śpi? — spytał.TLR— Nie, mój panie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.