[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ostatnim wręcz nieprzytomnym ruchem akrobatycznym, rzężąc z wysiłku, z ramionami i twarzą zatopionymi w zaspę mokrego, lepkiego śniegu przewracam się wreszcie jak tonący na „ogonek" Poire.Jestem u kresu sił.Miejsce to nie jest wcale mniej ponure niż inne, ale myśl, iż pokonałem niemożliwe pięćdziesiąt metrów ściany, uspokaja mnie.Która też może być godzina? Czy jest jeszcze rano, czy późne popołudnie? Nie mamy pojęcia i nie chce nam się sprawdzać.Wymagałoby to bowiem szukania zegarków po różnych kieszeniach mokrego i sztywnego z zimna ubrania.Z trudem pokonujemy krótką grańkę skalną Poire uważając, aby nie osunąć się wraz ze śniegiem, który zewsząd płynie w dół.Dochodzimy do początku stromego śnieżnego stoku, który dzieli nas od znajdującej się w górze skalnej ostrogi „Belle Etoile".I tu sytuacja staje się jeszcze niebezpieczniejsza, niż była do tej pory.Przed zmianą pogody twardy śnieg przylegał do oblodzonego stoku, po którym można było szybko iść do góry za pomocą raków.Teraz natomiast na stoku leży ponad półmetrowa warstwa mokrego, zdradliwego śniegu, który każdej chwili może się ześliznąć po gładkim i stromym podłożu.Nie mamy innego wyjścia, musimy ryzykować.Zmieniając się w prowadzeniu przy każdym wyciągu liny, obieramy kierunek prosto na skały, wytyczając możliwie najbardziej równy szlak, aby uniknąć spowodowania lawiny.Przez krótki odcinek, posługując się jednym czekanem, udaje nam się rozgarniać śnieg i rąbać pewne stopnie w mocnym, zmarzniętym podłożu.W miarę jednak jak wspinamy się w górę, warstwa śniegu staje się coraz grubsza i niebezpieczniejsza, aż musimy tego zaniechać.Teraz zachowując maksymalną ostrożność należy ugniatać śnieg, wpierw rękami, następnie kolanami i w końcu niezmiernie delikatnie stopami, tak aby móc zrobić jeden krok do góry.Za każdym razem, gdy śnieg pod nogami ustępuje, trwoga ściska serce, wydaje się, że nadeszła ostatnia nasza godzina.Dzięki Bogu! Udaje nam się dojść do skalnej ostrogi.Mocno wbite haki dają większą gwarancję bezpieczeństwa podczas długiego trawersu w lewo, do stóp skalistej ściany, aż do punktu, w którym staje się ona przystępna.Od tego miejsca posuwamy się do góry prawie skrajem lodowego stoku, grzebiąc się w głębokim śniegu w poszukiwaniu jakichś skalnych chwytów.W normalnych warunkach idzie się tu po łatwych stopniach skalnych.Teraz oblicze ściany zmieniło się nie do poznania.Śnieg sypie bez przerwy; niekiedy oślepia nas wiatr, wzbijając w powietrze kłęby śnieżnego pyłu.Zewsząd obrywają się lawiny i toczą się, zwłaszcza w wąskiej gardzieli na lewo od nas, która teraz lśni zielonym lodem od tego nieustannego bombardowania.Jedna z większych lawin przesuwa się w odległości niecałych dwóch metrów od nas.Jej podmuch uderza tak gwałtownie, że o mało nie osuwamy się razem z nią.Natomiast mniejsze lawiny, które toczą się przed i po tych wielkich, przyprawiają nas o zawrót głowy.Chwilami wydaje się, że ta masa śniegu stoi w miejscu, a my wirujemy w oszałamiającym tempie.Posuwając się ciągle skrajem przypuszczalnej krawędzi ostrogi skalnej, dochodzimy do jej końca i tu ponieważ nie ma już żadnej skały, w którą można byłoby wbić hak dla asekuracji, znowu idziemy prosto do góry, pod wielką szczytową barierę seraków, wierząc w naszą szczęśliwą gwiazdę.Zapada noc, zanim dochodzimy do seraków.Nie mając innego wyjścia wyrąbujemy czekanem w szczerym lodzie platforemkę na tyle wygodną, by można było na niej usiąść.Bez specjalnych przygotowań i komentarzy, skończywszy wyrównywanie platformy, siadamy skuleni na plecakach i zaczyna się to, co od początku zapowiadało się jako straszny, długi, wyczerpujący biwak.Nie mamy na sobie suchej nitki, a śnieg pada dalej nieubłaganie i w krótkim czasie zasypuje nas.Wiele myśli przewija się przez głowę, ale żadna nie zatrzymuje się dłużej.Ogarnia mnie smutek.Jakże dalece moje przewidywania rozminęły się z rzeczywistością, gdy zaatakowałem tę piekielną drogę.Najpierw łudziłem się, że zdołamy stanąć na szczycie Mont Blanc we wczesnych godzinach rannych, potem przyszedł śnieg, wilgotne zimnisko, potworne trudności, lawiny, a teraz biwak pod jednym z najgroźniejszych na tej ścianie murów seraków, w miejscu, w którym w normalnych warunkach nie zatrzymałbym się nawet na sekundę.A jednak jesteśmy tutaj obolali, zrozpaczeni, ale żywi.Co będzie jutro?Mleczna szarość zapowiada nowy świt, który wydaje nam się jeszcze bardziej ponury od minionej nocy.Choć tak gorąco go wyczekiwaliśmy, nie możemy zebrać sił, by stąd odejść.Od stóp do głowy wstrząsają nami nieustannie kurczowe dreszcze, których nie jesteśmy w stanie opanować, a które mogą przyprawić nas o utratę równowagi.Wreszcie około dziesiątej udaje nam się ruszyć z miejsca.Prawie wszędzie dookoła szczery lód, wymowny dowód, że w ciągu nocy całe strome zbocze zrzuciło z siebie śnieżny całun.Nadal sypie gęsty śnieg, którego kłęby wirują w powietrzu pod silnymi uderzeniami wiatru.Śnieg sypie już od dwudziestu ośmiu godzin i przez cały ten czas lawiny ani na sekundę nie przestają sunąć w dół.Właściwa droga okrąża wielką barierę seraków po lewej stronie, ale jak można zapuścić się w tę zieloną lodową rynnę, która ciągnie się wzdłuż muru lodu? Zmiotłoby nas z miejsca jak źdźbła.Lepiej już spróbować sforsować mur lodu.Mamy tylko cztery haki lodowe z dziesięciu, które w ogóle zabraliśmy z sobą, a przy tym są one mocno sfatygowane, ponieważ nie mając innego wyjścia musieliśmy ich użyć na skałach Poire.W warunkach normalnych najwięcej pomaga technika.Natomiast w sytuacjach wyjątkowych najważniejszy jest hart ducha.Za pomocą tych czterech haków, wielokrotnie wbijanych i wybijanych, po dwóch, a może i nawet trzech godzinach męki udało mi się sforsować ukośnie w prawo mur i w końcu wydostać się ponad niego.Śnieżne zbocza dzielące nas od szczytu kładą się stopniowo; kończą się trudności, niemniej utrzymuje się nadal groźba lawin.Z wielkim trudem przebijamy drogę przez śnieg, w niektórych miejscach tak wysoki, iż mógłby nas całych skryć.Znanym już systemem — ugniatając śnieg rękami, biodrami, kolanami i w końcu stopami — torujemy ślad, a ściśle mówiąc rodzaj tunelu.Po każdych jednak trzydziestu—czterdziestu metrach musimy zmieniać się w prowadzeniu, by odetchnąć.W pewnym momencie przestaje sypać śnieg, dmie wściekły wiatr, tu i tam rozwierają się chmury przepuszczając promień słońca.Jest mniej więcej godzina 16.Gdy zbliżamy się do dymiącej jak wulkan grani, temperatura zaczyna gwałtownie spadać.Po krótkiej chwili odzież nasza sztywnieje z zimna, zaczyna skrzypieć, ustaje nawet odgłos chlupania wody w butach, który od dwudziestu czterech godzin towarzyszył każdemu ruchowi.Mróz skuwa wszystko.Musimy się śpieszyć, uciec stąd, zanim zimno unieruchomi nas na zawsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.