[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rybak wspiął się na gruzowisko i zajrzawszy do środka wydał okrzyk zdumienia.Pod rozbitym sklepieniem, obsypany przez odłamki skały i kurz, na złotym piedestale leżał olbrzym.Jedynym jego odzieniem była krótka spódniczka z rekiniej skóry.Czarną grzywę prosto przyciętych włosów przytrzymywała mu na skroniach wąska, złota opaska.Na nagiej, muskularnej piersi leżał dziwny sztylet o szerokim, zakrzywionym ostrzu i wysadzanej klejnotami rękojeści.Broń była bardzo podobna do noża, jaki nosił u pasa rybak, chociaż nie miała zębatego ostrza i wykonano ją z nieskończenie większą starannością.Rybak pożądliwie spojrzał na sztylet.Jego właściciel był niewątpliwie martwy; od wielu wieków z pewnością spoczywał w swym kopulastym grobowcu.Rybak nie zastanawiał się długo nad tajemniczą sztuką starożytnych, dzięki której umarły zachował tak łudzące pozory życia, a jego smagłe ciało przetrwało nietknięte przez czas.Wszystkie myśli przybyłego skupiły się na pięknym nożu, zdobionym delikatnymi, falistymi liniami biegnącymi wzdłuż zimno lśniącego ostrza.Zszedłszy do grobowca, podniósł broń leżącą na piersiach mężczyzny.W tej samej chwili zdarzyło się coś dziwnego i strasznego.Muskularne, czarne dłonie zacisnęły się kurczowo, powieki uniosły się odsłaniając ogromne, ciemne źrenice, których magnetyczne spojrzenie uderzyło przerażonego rybaka niczym cios pięści.Cofnął się, upuszczając sztylet, gdy spoczywający na postumencie olbrzym podniósł się do pozycji siedzącej.Rybak rozdziawił usta ze zdziwienia, widząc, jak gigantyczną posturą obdarzony był nieznajomy.Ten wpatrywał się w niego zwężonymi oczyma, pozbawionymi życzliwości czy wdzięczności, płonącymi obco i wrogo niczym ślepia tygrysa.Nagle wstał ze swego posłania i pochylił się nad rybakiem.W prymitywnej duszy rybaka nie było miejsca na uczucie strachu; przynajmniej nie wzbudził go widok naruszenia podstawowych praw natury.Gdy olbrzymie dłonie zacisnęły się na jego ramionach, dobył swego zakrzywionego noża i pchnął — jednym płynnym ruchem.Ostrze prysnęło uderzywszy w muskularny tors giganta, jakby okrywał go niewidoczny stalowy pancerz i w tej samej chwili kark rybaka trzasnął w rękach olbrzyma jak spróchniała gałąź.2.Jehungir Aga, pan Khawarizmu oraz strażnik morskich granic raz jeszcze spojrzał na ozdobny zwój pergaminu opatrzony wielobarwną pieczęcią, po czym zaśmiał się krótko i sardonicznie.— No? — bezceremonialnie nalegał Ghaznavi, jego doradca.Jehungir wzruszył ramionami.Był przystojnym mężczyzną, dumnym ze swych osiągnięć i wysokiego urodzenia.— Król się niecierpliwi — powiedział.— Własną ręką kreśli do mnie słowa swego niezadowolenia z powodu mojej, jak to nazywa, niezdolności do ochrony granicy.Na Tarima, jeżeli nie zdołam zadać druzgoczącego ciosu tym stepowym rabusiom, Khawarizm może mieć nowego pana!Ghaznavi w zamyśleniu gładził swą przetykaną siwizną brodę.Yezdigerd, król Turanu, był najpotężniejszym monarchą na świecie.Jego pałac w wielkim portowym mieście — Aghrapurze, wypełniały nieprzebrane skarby zrabowane w wielu królestwach.Flotylle jego galer wojennych o czerwonych żaglach niepodzielnie królowały na Morzu Vilayet.Ciemnoskóry lud Zamory składał mu daninę, tak samo jak wschodnie prowincje Koth.Również Shemici poddali się jego władzy, aż po leżący daleko na wschodzie Shushan.Jego armie pustoszyły pogranicze Stygii na południu i okryte śniegiem ziemie Hyperborejczyków na północy.Jego jeźdźcy ponieśli ogień i żelazo na zachód, do Brythunii, Ophiru, Koryntii, a nawet do granic Nemedii.Na rozkaz króla Yezdigerda wojownicy w pozłacanych zbrojach tratowali kopytami swych koni mieszkańców tych ziem i puszczali z dymem ich miasta.Na przepełnionych targowiskach niewolników w Aghrapurze, Sultanapurze, Khawarizmie, Shahpurze i Khoruzanie za trzy małe sztuki srebra sprzedawano kobiety: ciemnowłose Zamoranki, brunatnoskóre Stygijki, jasnowłose Brythunki, hebanowe Kushitki i Shemitki o oliwkowej skórze.A jednak, chociaż jego szybka jazda zwyciężała obce armie daleko od granic Turanu, tuż pod bokiem zuchwały wróg szarpał go za brodę zakrwawionymi i okopconymi palcami.Na rozległych stepach między Morzem Vilayet a odległymi granicami hyboryjskich królestw, powstała w ciągu niecałych pięćdziesięciu lat nowa społeczność, założona przez zbiegłych niewolników, banitów, przestępców i dezerterów.Ich zbrodnie były tak rozmaite, jak kraje ich pochodzenia: jedni urodzili się na stepach, inni przybyli z królestw Zachodu.Nazywano ich kozakami czyli przybłędami.Zamieszkując szerokie, dzikie równiny, nie uznając żadnych praw prócz swego specyficznego kodeksu, potrafili stawić czoło nawet wojskom Wielkiego Monarchy.Nieustannie najeżdżali granice Turanu, chroniąc się w stepie w razie klęski; razem z piratami Czerwonego Bractwa Morza Vilayet nękali wybrzeże, łupiąc statki handlowe kursujące między hyrkańskimi portami.— Jak mam zniszczyć to wilcze plemię? — dopytywał się Jehungir.— Jeśli wyruszę za nimi w step, ryzykuję, że otoczą mnie i rozbiją albo, jeżeli będę miał przewagę, wymkną się z okrążenia i spalą miasto w czasie mojej nieobecności.Ostatnio rozzuchwalili się bardziej niż zwykle.— To z powodu nowego wodza — rzekł Ghaznavi.— Wiesz, o kim myślę.— Tak! — odparł z wściekłością Jehungir.— To ten demon Conan.Jest jeszcze dzikszy od kozaków, ale waleczny niczym górski lew [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.