[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Muszę omówić parę rzeczy z moim porucznikiem.Pojawiały się jednak kłopoty.Próbując rozładować wozy, ludzie zmagali się ze sztywnymi płótnami i twardymi sznurami.Imorimi zdecydowali wyprząc zwierzęta, a wozy zostawić do rana, co okazało się mądrą decyzją, ponieważ wiatr przybierał na sile i padał tak gęsty śnieg, że trudno było utrzymać zapalone pochodnie.Jedynie blask ogniska przeświecał poprzez śnieżną zasłonę – blask dziwny i coraz bardziej przyćmiony, w miarę jak niebiosa otwierały swe upusty.Przyroda zerwała więzy, pomyślał Tristen, szczelniej otulając się płaszczem, ciekaw, czy rzeczywiście spadnie w jednej chwili wszystek należny im śnieg.Wicher atakował twarze, wyrwał nawet namiot z rąk przeklinających ludzi, którzy złapali go dopiero, gdy zahaczył o inny namiot.Sprawy szły w pożądanym kierunku, ale nie bez trudności.Przygnębiony, skierował Petelly'ego na dróżkę wiodącą środkiem obozu.Nasunął kaptur na oczy i zastanawiał się, czy nie powinien przestać się zadręczać, a zamiast tego zaprowadzić wierzchowca do ciepłej stajni.Zrobił przecież wszystko, co było w jego mocy.Imorimi przyjechali.Teoretycznie mógł życzyć sobie poprawy pogody.Teoretycznie mógł postawić na swoim.Już raz mu się udało.Czemu jednak usłyszał Imorimów dopiero na sam koniec? Kolejna porażka z pogodą wydawała mu się wysoce prawdopodobna.A może w ten właśnie sposób objawiał się początek nowego roku i nowego Roku Roków, kiedy powstawały formuły? I czy wszystko wyglądało tak dobrze, jak tego oczekiwał w wigilię zimowego przesilenia?Ledwie o tym pomyślał, targnęło nim wrażenie jakiejś nieprawidłowości w szarej przestrzeni, nader ulotnej, niczym cień, niczym zapach, który wiatr przynosi, a zaraz potem zabiera.Nie spowodował jej żaden z przebywających tu ludzi.Na pewno nie Cevulirn.Wyjeżdżał właśnie z ostatniej alejki obozu Pelumera z zamiarem odwiedzenia obozowiska Cevulirna, kiedy mu się zdało, że ktoś walczy z burzą, jacyś zabłąkani ludzie, może… może żołnierze Pelumera lub maruderzy spod znaków Umanona.Raptem coś otarło się o jego ramię.Ogarnął go lęk, ale gdy po raz drugi poczuł muśnięcie, rozpoznał Sowę.–Czego chcesz? – zapytał nieposłusznego ptaka.Nagle zdał sobie sprawę z własnej samotności.Jego gwardziści, pomagający przy wozach, nie zauważyli, kiedy tumany śniegu oddzieliły ich od Tristena.Sowa jeszcze raz przeleciała koło jego głowy, po czym zakręciła w tę stronę, gdzie wyczuwał czyjąś zabłąkaną wśród zamieci obecność.Za mną.Jedź za mną.W świecie Ludzi droga wiodła wzdłuż gościńca prowadzącego do Levey.Dobrze znał ten przecinający środek jego prowincji trakt, którym nadjechali żołnierze Umanona.Mogli na nim utknąć jacyś maruderzy.Ale odkąd to Sowa troszczyła się o maruderów?Szarpnął cuglami i ruszył za ptakiem.Nikt nie wiedział o jego wyprawie.Uwen pracował w najodleglejszym obozie, Crissand pomagał Cevulirnowi, śnieg zaś sypał tak gęsto, że palące się jeszcze pochodnie przypominały blade, migotliwe gwiazdki, a ognisko – zamglone słońce.Sowa znów nadleciała, żeby trącić go skrzydłem, lecz teraz na dokładkę szarpnęła za grzywę Petelly'ego, tak iż zwierzę zatańczyło szaleńczo, ślizgając się na zaśnieżonej krawędzi biegnącego wzdłuż drogi rowu.Jednakże tutaj, oddalony od tych wszystkich ludzi, którzy odwracali jego uwagę w obozie, oddalony od miasta i smagany brzemiennymi śniegiem porywami wichury, wyraźnie wyczuł czyjąś odległą obecność – nie jedno życie, ale dwa, a może nawet trzy.Nie dość na tym.Teraz to jego szukały te istoty, wiedzące o nim, zrozpaczone, usiłujące doń dotrzeć.Jeśli to byli żołnierze Umanona, przynajmniej jeden z nich posiadał czarodziejski dar.Tristen wyprowadził Petelly'ego na środek gościńca i ruszył w ich kierunku, który nadal pokrywał się z drogą na Levey.Na ogół Sowa frunęła przodem.Niekiedy wyłaniała się znienacka zza śnieżnej kurtyny, by równie szybko zniknąć, nigdy nie zmieniając kierunku.Za mną.Za mną.Nie zwlekaj.Przypuszczał, że zarządzono już ogólne poszukiwania zaginionego diuka.Uwen zapewne zruga Lusina i gwardzistów, a ci będą obwiniali się nawzajem o zaniedbanie.Jednak Sowa prowadziła go uparcie gościńcem znanym dzięki cudownym zdarzeniom, takim jak upadek dębu i spotkanie z Leciwą Syes.Miał nadzieję, że to nie Leciwa Syes nawołuje go teraz w szarej przestrzeni.Pomyślał o tym ze strachem, bo było w niej, jak i w jej córce, coś takiego, co zawsze wolał omijać w szarości.Tak czy inaczej, jechał dalej.Jeśli czyhało gdzieś niebezpieczeństwo, to nie z rodzaju tych, którym Uwen lub Lusin mogliby stawić czoło.Ani nawet Crissand z tuzinem zbrojnej świty.Znak czyjejś obecności był nikły, zamierający i tchnący zmęczeniem, jakby miał lada chwila zaniknąć, pozostawiając Tristena bez drogowskazu w tej burzowej nocy.–Hop, hop! – zawołał, przeszukując równocześnie szarą przestrzeń, usiłując poznać naturę owej obecności.Ona jednak gasła i gasła, zmieniła także kierunek.Nie wiedział, czy wędrowcy mają konia, czy też idą pieszo, bo chociaż zwykle rozpoznawał poruszające się lisy, zające, konie i ludzi, to teraz zawodziły go zmysły.Dostrzegał tylko siebie i Petelly'ego.Również Sowa znikła.Życzył podróżnym (o ile jego życzenia mogły im cokolwiek pomóc), żeby zostali przy życiu, żeby nie dali za wygraną i nie pozwolili się przysypać śniegiem, ryzyko bowiem rosło z każdą chwilą, a on przestał ufać szarej przestrzeni… Ufał wyłącznie Sowie, która walczyła dzielnie z rozszalałą burzą – burzą chcącą mu uniemożliwić dotarcie do zabłąkanych istot.Wyłamawszy się spod jego woli, pogoda stawiała mu zażarty opór, atakowała śniegiem, siarczystym mrozem i lodem.On jednak parł niestrudzenie do przodu, podobnie jak Sowa, podobnie jak odważny Petelly, który brnął ze spuszczonym łbem, targany przez wichurę, pragnąc zawrócić.Kiedy minęli trzecie i czwarte wzgórze, mróz dawał im się tak okrutnie we znaki, że gdy Petelly osunął się na kolana, Tristen musiał zejść z siodła, bo inaczej zwierzę nie chciało powstać.Objął ramionami oszroniony kark Petelly'ego, życząc mu zdrowia oraz tego, żeby nie doznał żadnej krzywdy podczas tej szalonej wyprawy.Wierzchowiec prychnął donośnie i uniósł łeb, jakby złapał drugi oddech.Tristen wolał jednak nie dosiadać go ponownie.Prowadził Petelly'ego za cugle owinięte dla bezpieczeństwa wokół okrytych rękawicą palców, nazbyt skostniałych, by czuły, co trzymają.Szedł, szedł i szedł, aż wypatrzył pośrodku drogi jakiś wzgórek – wypukłość, której tam nigdy wcześniej nie było [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.