[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z tyłu dobiegł przeciągły zgrzyt.I głośny huk.Naprężone liny brzęczały.Drewno rozłupało się z łoskotem, gdy z impetem runęli na ziemię.Devon mocno uderzył brodą o koło sterowe.Okna mostka się rozprysły, nastąpiła eksplozja szkła i pyłu.Sterowiec osiadł po serii długich trzasków i jęków.Gondola przechyliła się na jedną stronę, wydała ostatni syk i znieruchomiała.Devon wyłączył silniki i odwrócił się, żeby sprawdzić, co z prezbiterem.Krzesło przesunęło się po podłodze i oparło na jednej ze ścian, a Sypes po prostu w nim siedział i lekko pochrapywał.- Nie do wiary - mruknął Truciciel.W tym momencie jego uwagę przyciągnęło beczenie.Przez opadający kurz zobaczył, że wśród stosów połamanego drewna i podartej skóry chodzą kozy.Tu i tam podlatywały i gdakały kury, wszędzie fruwało pierze.Birkita wylądowała w zagrodzie Heshette.Przez okno wskoczył na deskę rozdzielczą kogut i popatrzył na intruza, przekrzywiając głowę.- Bracie - powiedział do niego Devon.Potem obudził Sypesa, potrząsając nim bezceremonialnie.Prezbiter zamrugał, potarł oczy i łypnął na koguta.- Pomyślne lądowanie? - zapytał.- Jesteśmy na ziemi, tak czy nie? - burknął Truciciel.- To nie najlepszy początek, żeby wystąpić z propozycją sojuszu - stwierdził Sypes.- Nalegam, żebyś jeszcze raz się zastanowił.Heshette nas zabiją.Devon tylko chrząknął, wziął torbę z truciznami i wyszedł, żeby obejrzeć szkody.Angus, jeśli jeszcze żył, mógł zostać tam, gdzie jest, i zgnić.Wydostanie się z wraku okazało się nie takie proste.Devon musiał torować sobie drogę przez roztrzaskane zagrody i odgarniać na bok wyblakłe od słońca pale.Przerażone kozy wdrapywały się jedna na drugą, próbując uciec, i meczały bezustannie.Birkita była w kiepskim stanie.Gondola leżała przechylona pod lekkim kątem.Tekowe drzazgi tworzyły poszarpaną linię w miejscu, gdzie wybrzuszył się pokład rufowy.Prawe śmigło wisiało luźno, lewe miało o stopę krótsze łopaty w miejscu, gdzie uderzyły w skalny występ.Trzy z czterech głównych reflektorów eterowychuległy zniszczeniu.Ale, o dziwo, powłoka wyglądała na nietkniętą.Opierała się o kadłub Zęba, ledwo sięgając do połowy gigantycznej maszyny.Ząb wznosił się jak cytadela, jego strome ściany zwężały się ku okopconym kominom wyrastającym wysoko w górę.Niżej ciągnęły się rzędy potężnych kół osadzonych w gąsienicach spoczywających wśród stosów pokruszonej skały.Cienkie linie wyryte na kadłubie tworzyły niezliczone zawijasy.Czy to jakiś rodzaj ceramiki? Trzy tysiące lat, a ledwo widać na niej jakiś ślad.I jest lekka, bo inaczej cała machina zatonęłaby w piachu.Wytwór cywilizacji o wiele bardziej zaawansowanej niż nasza, porzucony tutaj jak złamana łopata.Devon obszedł maszynę, doszukując się regularności we wzorach wyrzeźbionych na kadłubie, jakiegoś klucza do ich odszyfrowania.Był tak pochłonięty swymi dociekaniami i obserwacjami, że kiedy dotarł do łyżki, z zaskoczeniem stwierdził, że czekają tam na niego Heshette.Wyglądali jak postacie zrobione z piasku.Mieli na sobie workowate stroje z gabardyny wyblakłej od słońca i twarze zasłonięte chustami barwy kurzu.W słońcu poza cieniem Zęba zebrało się dwunastu mężczyzn, uzbrojonych głównie w kusze do polowania i włócznie, ale również w inną broń: maczugi, kościane siekiery, długie noże, zakrzywione miecze i bandyckie rapiery, zdobyte w dziesiątkach potyczek.Z całej grupy wyróżniał się tylko szaman.Jego długa broda wystawała spod fałd chusty niczym postrzępiona, splątana lina ozdobiona fetyszami z piór i kości.W sękatej pięści mężczyzna ściskał długą drewnianą laskę.Oto człowiek, który kształtuje umysły plemienia, podsyca jego nienawiść.Jego muszę przekonać.Członkowie plemienia zbliżali się powoli.Devon rozluźnił ramiona, uniósł głowę i wyszedł im na spotkanie.Podejrzewał, że czekają go trudne chwile.I bolesne.Po kilkunastu krokach przekonał się, że miał rację.Nie było żadnych rozmów, negocjacji, wymiany obelg.Był tylko ból.W pierś uderzyła go siekiera.Truciciel upadł na plecy.Mężczyzna, który ją rzucił, nie krzyknął triumfalnie ani nie puścił się biegiem w jego stronę.Nawet nie przyspieszył kroku.Nie wiadomo, czy miał na twarzy wyraz satysfakcji albo nienawiści, bo zasłaniała ją chusta zawiązana wokół głowy.Gdy Devon przycisnął dłoń do piersi, jego palce od razu zabarwiły się na czerwono.Wyrwał siekierę i z niedowierzaniem popatrzył na krew lśniącą na zaostrzonym kościanym ostrzu.Potem dźwignął się na kolana.- Teraz patrzcie - powiedział.Żaden z Heshette nie wypowiedział ani słowa.Przemówiła ich broń.Twarda i szybka.Kamień odbił się od skroni Devona.Druga siekiera rozpłatała mu obojczyk i pół szyi.Świsnęły strzały.Jedna utkwiła w udzie, druga oderwała pas skóry z policzka, trzecia trafiła w brzuch, kolejna śmignęła przez ucho, następna przejechała po czaszce, inna wbiła się w płuco.Coś ciężkiego uderzyło go w głowę i cały świat zawirował.Devon był oszołomiony.Chciał krzyknąć: „Dość!”, ale drugi kamień uderzył go prosto w czoło.Kiedy Truciciel padał na ziemię, potężny kadłub Zęba przesunął się przez jego pole widzenia jak brudne niebo koloru kości.Nadal zasypywał go grad pocisków.Metal i kamień spadały nań ze wszystkich stron, raniły, wbijały w piasek.Wokół słyszał głuche odgłosy.Włócznia przeszyła mu pachwinę.Devon chwycił ją, wyprostował się wyrwał drzewce.Noże wbiły się w jego ramiona, brzuch, pierś, szyję, i on znowu zobaczył niebo.Coś złamało mu żebro: usłyszał trzask kości, czysty i głośny w pustynnej ciszy.Próbował wstać, ale potężny cios w bark obrócił nim dookoła osi.Heshette wciąż celowali weń z łuków, podnosili kamienie.Truciciel spojrzał w dół na swoje zmaltretowane ciało.Skóra wisiała na nim w strzępach.Z ręki sterczał odłamek kości.Krew zabarwiła na ciemno piasek u jego stóp.Oddech było chrapliwy i mokry.Devon rozchylił spuchnięte wargi, przesunął językiem po luźnym zębie.Kiedy spróbował coś powiedzieć, w jego płucach zabulgotało.Źle widział na prawe oko.Sięgnął ręką i namacał drzewce strzały tkwiącej w gałce ocznej.Ułamał je.Z tyłu czaszki znalazł grot, chwycił go i pociągnął.Kawałki mózgu przykleiły się do drewna.Ból obejmował go powoli i niemal czule, delikatnie, bardziej przypominał lekkie swędzenie.Musnął czubki palców, zadrżał na skórze.Devon wciągnął powietrze przez zęby i wtedy ból zaatakował z całą siłą.Zawył w jego krwi, czaszce, języku.Szarpał pazurami, ryczał w głowie, wrzeszczał w uszach.Devon zaczął się śmiać.*** Ciemność.Dill nic nie widział.Nie mógł dojrzeć nawet swoich wyciągniętych rąk ani kolczugi grzechoczącej mu na piersi.Leciał w dół jak kamień, ze skrzydłamizłożonymi ciasno na plecach.Krzyk uwiązł mu w gardle.Pęd zimnego powietrza wyciskał łzy z oczu.Dill zacisnął powieki, ale to nic nie pomogło.Wszystko było czarne.Z każdym uderzeniem serca spadał coraz głębiej.Ku śmierci.Otworzył oczy i pozwolił łzom płynąć po twarzy.- Rachel! - krzyknął.Pustka pochłonęła jego głos, zanim go usłyszał.Strach nakazywał mu wyhamować.Otchłań nie mogła się ciągnąć bez końca.Wiedział, że kiedyś uderzy w dno.Ale nie miał wyboru.Gdyby się zatrzymał, byłby zupełnie sam w ciemności, a Rachel na pewno by zginęła.Nie mógł wrócić.bez niej.„Ufam ci”.Obraz jej twarzy wryty w pamięć wzbudził w nim rozpaczliwą nienawiść: do siebie, do wojennych archontów, którzy odeszli przed nim [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.