[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zgiełk uniemożliwiał na szczęście rozmowę.-Potem zatrzymałem się, Hugonie, oparłem o balustradę, zwrócony twarzą ku rzece, wyciągnąłem z kieszeni papierosy, poczęstowałem Schrellę, on dał mi ogień i paliliśmy w milczeniu, a za naszymi plecami pociąg z łoskotem zjeżdżał z mostu; pod nami cicho sunął na północ łańcuch barek, spod ławicy mgły dochodziłcichy szmer ich przepływania; widać było tylko od czasu do czasu parę iskier ulatujących z komina kuchennego; potem na kilka minut zapadała cisza, dopóki następna barka nie przepłynęła pod mostem na północ, na północ, ku mgłom Morza Północnego - a mnie ogarnął strach, bo musiałem go teraz spytać i wiedziałem, że kiedy wypowiem to pytanie, wir mnie wciągnie i nigdy się już z niego nie wydostanę.Straszna musiała być tajemnica, dla której Nettlinger zaryzykował przegraną i „Ottończycy” zgodzili się na sędziowanie Bena Wackesa.Panowała teraz niemal absolutna cisza, nadająca wielką wagę pytaniu, które miało paść i obarczyć sobą całą wieczność, a ja żegnałem się już, Hugonie, nie wiedząc jeszcze, dokąd i w imię czego się wybieram.Zegnałem ciemną wieżę katedry św.Seweryna, sterczącą sponad płaskiej warstwy mgły, i dom rodzinny nieopodal wieży, gdzie moja matka kończyła właśnie nakrywać do kolacji, poprawiała srebrne sztućce, ostrożnymi rękami układała kwiaty w małych wazonikach, kosztowała wino: czy białe jest dość zimne, a czerwone nie za zimne? Sobota, obchodzona uroczyście jak sabat; matka otwierała już mszał w miejscu, według którego objaśni nam niedzielną liturgię swoim łagodnym głosem, brzmiącym jak wieczysty adwent; głosem od słów: Paś baranki moje; żegnałem mój pokój z oknami wychodzącymi na ogród, gdzie prastare drzewa stały w pełnym rozkwicie zieleni; gdzie namiętnie zgłębiałem formuły matematyczne, surowe krzywizny figur geometrycznych, zimowo przejrzyste rozgałęzienia linii stereometrycz- nych, wyczarowywanych moim cyrklem, grafionem; gdzie rysowałem kościoły, które miałem kiedyś budować.Schrella strzeliłniedopałkiem w mgłę ścielącą się pod naszymi nogami, żarzący się punkcik zawirował lekko, wwiercając się w nią.Schrella odwróciłsię ku mnie z uśmiechem, czekał na pytanie, z którym wciąż jeszcze zwlekałem, potrząsnął głową.Łańcuch latarni rysował się ostro na tle nadbrzeżnej mgły.„Chodź - powiedział Schrella - oni są już blisko, słyszysz ich?”.Słyszałem, chodnik drżał już pod ich krokami, mówili o miejscowościach, do których wyjadą wkrótce na wakacje: Algäu, Westerwald, Bad Gastcin, Morze Północne, mówili o piłce Roberta.Idąc, łatwiej mi było zadać to pytanie.„Dlaczego - spytałem - dlaczego? Jesteś Żydem?”„Nie”.„Więc kim?”.„Jesteśmy barankami - powiedział Schrella.- Przysięgliśmy, że nigdy nie zakosztujemy sakramentu byka”.„Baranki.- Bałem się tego słowa.- Czy to jakaś sekta?”- spytałem.„Może”.„Ale nie partia?”„Nie”.„Nie będę mógł - powiedziałem.- Nie mogę być barankiem”.„Chcesz zakosztować sakramentu byka}”„Nie” - rzekłem.„Są tacy pasterze - mówił Schrella - którzy nie opuszczają swej trzody”.„Prędko - szepnąłem - prędko, oni są już blisko”.Zeszliśmy ciemnymi schodami od strony zachodniej i kiedy znaleźliśmy się na ulicy, zawahałem się przez chwilę.Powinienem był iść w prawo, zaś droga Schrelli prowadziła w lewo.Ale potem poszedłem za nim w lewo, gdzie ulica skręcała ku miastu, wiodąc obok składów drzewa, szop na węgiel i ogródków działkowych.Za pierwszym rogiem przystanęliśmy, już pochłonięci przez płaską warstwę mgły, i obserwowaliśmy cienie kolegów, poruszające się jak czarne sylwetki ponad balustradą mostu.Słyszeliśmy odgłos ich kroków, ich głosy, kiedy schodzili na dół, dudniące echo stąpania podkutych butów, czyjeś wołanie: „Nettlinger, Nettlinger, poczekaj!”.A ostre echo silnego głosu Nettlingera przeleciało przez rzekę, rozprysnęło się o filary mostu i powróciło do nas, gubiąc się w ogródkach, które pozostawiliśmy za sobą, w szopach magazynów, echo głosu Nettlingera, wołającego: „A gdzież się podział nasz baranek i jego pasterz?”.Kilkakrotnie odbita salwa śmiechu spadła na nas jak czerepy rozbitego naczynia.„Słyszałeś?” - spytał Schrella.„Tak - odrzekłem.- Baranek i pasterz”.Patrzyliśmy na cienie maruderów idących chodnikiem; ich głosy, stłumione na schodach, nabrały dźwięczności, kiedy wyszli na ulicę, załamywały się pod lukami mostu, „piłka, piłka Roberta”.„Muszę wiedzieć wszystko dokładnie” - powiedziałem do Schrelli.„Chodź, pokażę ci”.Przedzieraliśmy się po omacku przez mgłę wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego, potem wzdłuż parkanu pachnącego jeszcze świeżym drewnem i lśniącego żółtawo.Żarówka, umieszczona nad zamkniętą bramą, oświetlała emaliowany szyld: „Michaelis -Węgiel, koks, brykiety”.„Poznajesz tę drogę?” - spytał Schrella.„Tak - odparłem.- Przed siedmiu laty często chodziliśmy tędy i bawiliśmy się na dole u Trischlerów.Co się stało z Alojzym?”„Jest szyprem, tak jak jego ojciec”.„A twój ojciec jest jeszcze kelnerem w gospodzie nad rzeką?”.„Nie, teraz pracuje w Górnym Porcie”.„Chciałeś mi coś pokazać!”.Schrella wyjął z ust papierosa, ściągnął bluzę, zsunął z ramion szelki, podniósł koszulę i odwrócił się, tak że słabe światło żarówki padało na jego plecy.Były one pokryte sinymi bliznami wielkości fasoli - usiane, pomyślałem, to byłoby właściwe określenie.„O Boże - wyjąkałem - co to?”.„To Nettlinger - powiedział Schrella.- Oni to robią na dole, w starych koszarach przy fosie Wilhelma.Ben Wackes i Nettlinger.Nazywają to swoją pomocniczą służbą policyjną.Złapali mnie podczas obławy na żebraków w dzielnicy portowej.Aresztowali jednego dnia trzydziestu ośmiu żebraków - jednym z nich byłem ja.Przesłuchiwali nas za pomocą szpicruty z drutu kolczastego.Nastawali na mnie: Przyznaj się, że jesteś żebrakiem - a ja potwierdziłem: Tak, jestem żebrakiem”.Spóźnieni goście wciąż jeszcze siedzieli przy śniadaniu, sączyli sok pomarańczowy jak występny trunek; blady chłopiec, oparty o framugę drzwi, stał nieruchomo jak posąg; przy fioletowym welwecie liberii jego twarz wydawała się niemal zielona.- Hugo, Hugo, słyszysz mnie?- Tak, panie doktorze, słyszę każde słowo.- Przynieś mi kieliszek koniaku, duży.- Słucham pana.Kiedy Hugo schodził do restauracji, ostro błysnął mu przed oczami Czas: duży kalendarz, który musiał przekładać co rano -odwrócił już duży karton z cyfrą oznaczającą dzień, wsunął go pod mniejsze kartoniki z nazwą miesiąca, rokiem: 6 września 1958.Wgłowie mu się kręciło na myśl, że wszystko, co usłyszał, działo się na długo przed jego urodzeniem; cofnęło go to o dziesiątki lat, o cale pół wieku: 1885, 1903 i 1935 - ukryte głęboko pod warstwą czasu, a jednak obecne, brzmiały w głosie Fahmela, wspartego o stół bilardowy, wpatrzonego w plac przed katedrą św.Seweryna.Hugo mocniej chwycił poręcz schodów, odetchnął głęboko, jak ktoś, kto wynurza się z wody, otworzył szeroko oczy i jednym skokiem ukrył się za grubym filarem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.