[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Austin przez świetlik ostrożnie zajrzał do środka.W dole dostrzegł sieć rur i maszyn.W wielkim dobrze oświetlonym pomieszczeniu kręciło się wielu ludzi w białych fartuchach.Nie znajdował odpowiedzi na pytanie, do czego służy ta aparatura i dlaczego spuszcza się z niej gorącą wodę.Odpiął od pasa wodoszczelną kamerę wideo i sfilmował scenę w dole.Zadowolony z siebie, postanowił nakręcić plan ogólny.Wzniósł się ponad dysk i wtedy kątem oka dostrzegł ruch.Od lśniącej powierzchni wody zaczęła zjeżdżać w dół jajowata winda, którą opisał mu Zavala.Zsunęła się po szynie i zniknęła w okrągłym luku w dachu podwodnej konstrukcji tuż przy skalnej ścianie.Austin powrócił do filmowania, lecz zaraz przerwał mu to Joe.–Szybko wracaj! Temperatura wody gwałtownie rośnie! – ostrzegł go wyraźnie naglącym tonem.– Ruszaj!Austin zaczął młócić nogami wodę, starając się płynąć jak najszybciej.Robiło się gorąco.Pocąc się w kombinezonie, Austin poprzysiągł sobie, że już nigdy w życiu nie ugotuje langusty.–Prędzej! – ponaglił go Zavala.W wodnym mroku rozbłysła srebrna latarnia “Buciora”.Austin sięgnął do stroboskopowej latarki przy kamizelce wypornościowej i włączył ją.“Bucior” ruszył mu na spotkanie.Zrobiło się jeszcze goręcej.Austin chwycił się płynącej łodzi, wgramolił na jej tył i zapiął sprzączkę uprzęży.“Bucior” natychmiast zawrócił i przy akompaniamencie jazgoczących, pracujących na najwyższych obrotach silników skierował się do wylotu laguny.–Coś jest nie tak, Kurt! – ostrzegł Zavala.– Tam w środku włączył się alarm.Chwilę potem Austin usłyszał głośny, huk.Obejrzał się i zobaczył, że podwodna budowla wybuchła, zamieniając się w kulę ognia.W tym piekle w jednej chwili spłonęły wszystkie żywe istoty, które były w środku.Rurami w górę wystrzelił przegrzany gaz i wpadł do wytwórni tortilli, na szczęście pustej, bo była niedziela.“Bucior” miał mniej szczęścia.Pochwycony przez falę uderzeniową, wywinął kozła.Wczepiony w niego kurczowo Austin miał wrażenie, że kopnął go olbrzymi niewidzialny muł.Paski uprzęży puściły i poleciał do przodu, rozpaczliwie młócąc rękami i nogami w gmatwaninie przewodów powietrza.Gdyby nie rozciągnięta w poprzek ujścia laguny siatka, to koziołkując w nieskończoność doleciałby pewnie na środek Pacyfiku.Uderzył w nią, na szczęście stopami, bo gdyby rąbnął głową, złamałby kark.Sieć ugięła się, zadziałała niczym sprężyna, i wystrzelił jak kamień z procy.Prosto pod nadpływającą miniłódź.Jej kopuła była rozwalona, a kabina pusta.Widząc, że pędzi na niego “Bucior”, Austin przyciągnął kolana do piersi i mocno ścisnął je rękami.Już myślał, że skończy jak owad rozgnieciony na przedniej szybie samochodu, gdy wtem łódź lekko podskoczyła i przeszła tuż nad nim.Pływak boleśnie otarł mu się o ramię, a potem uderzyły w niego wtórne fale wywołane szeregiem mniejszych eksplozji, które skierowały go w ślad za łodzią.Tym razem nic go nie mogło zatrzymać, bo “Bucior” przebił się przez sieć.Austin instynktownie pochwycił przewód, zacisnął zęby na ustniku i wciągnął potężny łyk powietrza.Aparat tlenowy działał.Szkło maski było popękane, bo przewody tlenowe uderzyły w nią z wielką siłą.Dobrze, że nie bezpośrednio w twarz.Zdarł z głowy bezużyteczną maskę.Należało jak najszybciej wypłynąć na powierzchnię, ale nie mógł zostawić Zavali.Obrócił się wokół własnej osi.Bez maski widział niewyraźnie, lecz po chwili dojrzał majaczącą fioletową plamę i popłynął ku niej.Zavala unosił się metr od dna.Z jego ust wydobywały się bąbelki.Austin przysunął do twarzy Joego przewód z tlenem.Nie mając pewności, czy wetknął mu go w usta, bo gonił resztkami sil, a mózg zalewała mu czarna fala, sięgnął w dół, odpiął pas obciążający i szarpnął zawór kamizelki wypornościowej.Miał wrażenie, że znów coś wybuchło.A potem stracił przytomność.10Paul Trout stał nieruchomo w drzwiach chaty, obserwując i nasłuchując.Od wielu godzin pełnił wartę, wpatrując się w ciemność, wyostrzonymi zmysłami łowiąc wszelkie zmiany w rytmach nocy.Patrzył, jak kończy się dzień, a cienie mieszają się z półmrokiem wokół tlących się ognisk.Ostatni tubylcy poznikali w chatach jak milczące ponure duchy i w wiosce zapadła cisza, przerwana na krótko stłumionym płaczem dziecka.Nie było to w żadnym razie miłe i bezpieczne miejsce.Paul miał wrażenie, że trafili do szpitala dla ofiar zarazy.Dieter wyrzucił z sąsiedniej chaty zamieszkującą tam indiańską rodzinę i szerokim gestem, niczym portier w Ritzu, zaprosił Paula i Gamay do środka.Przez ściany z trawy do ciemnego wnętrza przesączały się pasemka światła.W ciasnym pomieszczeniu bez podłogi było bardzo duszno.Na wspierających konstrukcję palach wisiały dwa hamaki, a umeblowanie składało się z dwóch prymitywnych zydli i wspartej na pieńkach deski do krojenia.Ale to nie duchota i prymitywne warunki przeszkadzały Paulowi.Dręczyło go poczucie, że znaleźli się w pułapce.Zwyczajem przejętym od swojego ojca, rybaka z Cape Cod, pociągnął nosem.Wyobraził sobie, jak w ciemnościach przed świtem ojciec idzie na koniec mola, wietrząc nosem niczym stary pies myśliwski.“Idealnie, kapitanie – mówił zwykle.– Płyńmy na łów”.Ale były też dnie, kiedy marszczył nos i bez słowa szedł do baru.W niezwykły nos starszego Trouta przestano wątpić, kiedy pewnego pięknego ranka został w porcie, a sześciu rybaków straciło życie w niezapowiedzianym sztormie.Po tym fakcie ojciec wyjaśnił, że tego dnia źle mu pachniało.Paul, choć daleko od morza, w sercu wenezuelskiej tropikalnej dżungli odczuwał to samo.Było tu za spokojnie.Żadnych głosów, pokasływania, nic, co wskazywałoby, że żyją tu ludzie.Wcześniej, korzystając z resztek światła, utrwalił w swej niemal fotograficznej pamięci wszystkie szczegóły wioski.Miał wrażenie, że jej mieszkańcy zniknęli bezgłośnie w nocy.Cofnął się od wejścia i pochylił się nad nieruchomą postacią w hamaku.Gamay uniosła rękę i leciutko dotknęła palcami jego twarzy.–Nie śpię – powiedziała.– Myślę.–O czym?Usiadła i spuściła nogi na ziemię.–Nie ufam naszemu Latającemu Holendrowi.–Ja też.Myślę, że ktoś nas obserwuje.– Paul zerknął w stronę wejścia.– Ta chata przypomina mi pułapkę na langusty.Z wejściem, lecz bez wyjścia, chyba że do garnka.Proponuję, żebyśmy zanocowali na łodzi.–Niechętnie rozstanę się z tymi luksusami, ale trudno, jestem gotowa.Jedno pytanie.Którędy się przekradniemy, skoro nas obserwują?–Kuchennymi drzwiami.–Jakoś ich tu nie zauważyłam.–Widać nie słyszałaś o jankeskiej pomysłowości – odparł z zadowoloną miną Paul.– Stań na czatach, a ja wszystko zorganizuję.Z pochwy przy pasie wyjął nóż myśliwski, poszedł na tył chaty, klęknął, wsunął dwudziestocentymetrowe ostrze w ścianę i zabrał się do cięcia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.