[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Potrzebuję kilka minut.Jak najszybciej – powiedział do mikrofonu.–Ma w tej chwili czas – poinformował kobiecy głos.– Dziesięć minut między dwoma spotkaniami.Mężczyzna wyszedł z biura z teczką na akta w dłoni i ruszył labiryntem wyłożonych dywanami korytarzy.Był wysoki, miał trochę ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.Dawno przestał być młodzieniaszkiem, ale dojrzały wiek zdradzały tylko krótko ostrzyżone siwe włosy i lekko przygarbione muskularne ramiona.Dzięki spartańskiemu reżimowi dietetycznemu i sportowemu jego atletyczne ciało w dalszym ciągu było elastyczne i twarde jak skała.Ponieważ rzadko się uśmiechał i nieczęsto marszczył czoło, okolice oczu i ust pozostawały stosunkowo gładkie – jakby mężczyzna przeszedł lifting i naciągnięto mu skórę pokrywającą kwadratową szczękę i wysokie kości policzkowe.Na piętrze znajdowały się biura administracji firmy; dostęp do nich miały jedynie osoby, których linie papilarne i wzorce głosów zakodowano w specjalnych czytnikach przy drzwiach.Wszystkie pomieszczenia robocze umieszczono na innych piętrach.Pierwszych ludzi dostrzegł dopiero, kiedy wszedł do wielkiej hali recepcyjnej.Wysokie pomieszczenie pomalowano i urządzono w kolorach “ekologicznych” – palonej czerwieni, brązach i przygaszonych zieleniach.Na podłodze i ścianach powtarzał się stylizowany, pochodzący ze sztuki indiańskiej wzór ze strzał i rombów.Ścianę za recepcjonistką zdobiło nieco abstrakcyjne malowidło.Postacie o brązowej skórze splatały się z gigantycznymi piórami ptaka quetzala w tak skomplikowany sposób, że trudno było powiedzieć, czy obraz przedstawia składanie ofiary z człowieka, czy cocktail party.Recepcjonistka – nieświadoma rozgrywającego się tuż za jej plecami dramatu – siedziała za biurkiem, które jakby unosiło się na morzu dywanu w kolorze palonego pomarańczu.Mężczyzna stanął przy blacie i bez słowa popatrzył w kierunku masywnych drzwi z ciemnego drewna, pokrytych płaskorzeźbami przedstawiającymi dziesiątki poskręcanych postaci, dręczonych w piekle, jak wyobrażał je sobie wiejski artysta.–Pan Halcon chce się z panem widzieć – oznajmiła recepcjonistka, kobieta w średnim wieku, wybrana na to stanowisko z powodu bylejakości w wyglądzie, skuteczności w pracy i niekwestionowanej lojalności.Rzeźbione drzwi wiodły do gabinetu.Pomieszczenie zajmowało róg budynku i było niemal tak wielkie jak hala recepcyjna.Także i tu powtarzały się motywy zdobnicze z Ameryki Środkowej.Halcon stał przy sięgającym od podłogi do sufitu oknie, plecami do wejścia.–Sir, gdyby miał pan chwilę…Halcon odrobinę się odwrócił, prezentując orli nos, wystający z bladej, wąskiej twarzy.–Niech pan podejdzie, Guzman.Guzman przeszedł przez gabinet i zatrzymał się obok młodszego od siebie mężczyzny.Halcon miał czterdzieści parę lat i przewyższał Guzmana o jakieś pięć centymetrów.Był ascetycznie chudy i wyglądał niemal delikatnie.Jednak tak jak w przypadku wszystkich innych jego cech, wygląd mylił.By lepiej wypełniać rolę biznesmena, Halcon dawno obciął kucyk matadora, zgolił baki a la Valentino i odłożył migoczący cekinami strój z areny.Ale pod uszytym u drogiego krawca garniturem w dalszym ciągu krył się okrutny matador, Jastrząb, który dzięki nieprawdopodobnej szybkości i sile uśmiercił dziesiątki odważnych byków.Jeśli istniało cokolwiek, na co mogliby się skarżyć miłośnicy walki byków, którzy śledzili jego krótką, ale znakomitą karierę, to jedynie fakt, że Jastrząb zabijał z mechaniczną skutecznością, w sposób pozbawiony pasji.W innej epoce pewnie zostałby siejącym śmierć rycerzem, a jego klinga nie zatapiałaby się w sercach byków, lecz ludzi.–Wie pan, dlaczego zdecydowałem się umieścić ten gabinet w tak szczególnym miejscu, Guzman?–Gdybym miał odważyć się zgadywać, don Halcon, powiedziałbym, że jest stąd dobry widok na wiele dóbr należących do pańskiej firmy.Halcon zachichotał.–Szczera odpowiedź i zawsze takiej się spodziewam od byłego opiekuna, ale niezbyt mi pochlebia.Nie jestem średniowiecznym władcą, doglądającym z zamku swych pól.–Proszę wybaczyć, don Halcon.Nie zamierzałem pana obrazić.–Nie obraziłem się.To naturalne przypuszczenie, tyle że błędne.– Uśmiech Halcona zniknął, a słowa zaczęły płynąć ze spokojem i równoczesną twardością.Niebezpieczni ludzie często nadają swemu głosowi taki właśnie ton.– Wybrałem to miejsce na gabinet z jednego powodu: widok na Mission San Antonio de Valero stale mi przypomina, co było, co jest i co będzie.– Wskazał ręką na rozciągające się w dole miasto, widoczne w perspektywie przez wielkie przyciemniane okno.– Często tu staję i rozmyślam, w jaki sposób bieg historii skręca w nieoczekiwanym kierunku, zmieniany działaniami kilku ludzi.Bitwa o Alamo przyniosła porażkę obrońcom, ale stała się początkiem końca Santa Anny.Został pojmany pod San Jacinto, a dzięki jednemu decydującemu starciu Teksas oderwał się od Meksyku.Ta lekcja historii jest chyba jasna, prawda?–Nie po raz pierwszy śmierć męczennika strąciła możnych z piedestału.–Właśnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|