[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Śnieg pada, wiatr bardzo silny, słabszy jednak niż wczoraj.Gotuję kawę, część wlewam do termosu i zabieram ze sobą.Przypinam narty — mimo niepogody muszę obejrzeć, co burza zmieniła w zatoce.Może wydobyła spod lodu inne beczki? A może wyrzuci na brzeg tamtą?Schodzę w dół prawie nic nie widząc przed sobą.Nie poznaję okolicy, burza zostawiła ślady — wszystko okryte grubą warstwą śniegu, morze zakute w lód, lekko kołysany ruchem fal.Panuje tutaj większa cisza niż na górze.Trudno, nic nie zdziałam.Beczki, którą wczoraj widziałem, ani śladu.Zniechęcony wracam do schroniska.Jest coraz chłodniej, temperaturę oceniam na około -15°C.Uderzenia wiatru znacznie osłabły.Nocny huragan musiał dąć z siłą niemniejszą niż dwadzieścia dwa metry na sekundę.Nie ma mowy, żebym mógł dziś powrócić do stacji — w tej kurzawie śniegu na pewno bym zabłądził, muszę więc siedzieć przez całą dobę w schronisku.Cały dzień i noc z 16 na 17 lutego szalał wiatr wyjąc i zawodząc.Słyszałem w nim różne odgłosy; możliwe, iż był to skowyt lisów, których jest tu dość dużo.Samotność ciąży mi dziś nieznośnie.Brak jakiejkolwiek pracy, książek, długie godziny rozmyślania.Widzę, że bez nawału pracy nie moglibyśmy wytrzymać na Wyspie Niedźwiedziej.Rozumiem dobrze, jak bardzo męczyli się Nansen i Johansen skazani na bezczynność podczas długiej nocy polarnej, spędzonej w jaskini na Ziemi Franciszka Józefa.Światło kopcącej lampki, w której palił się tłuszcz morsa, nie zachęcało Fridtjöfa Nansena do pisania.Na podłodze najeżonej ostrymi kamieniami, których nie udało się usunąć, nie można było rozłożyć się z notatkami, tym bardziej że często tonęła ona w kałużach wody ściekającej z pokrytych sadzą ścian.Posłania wymoszczone w skale były tak twarde, że w dzień Norwegowie nie mogli już na nie patrzeć, a poza tym.„nie mogłem nic pisać — wspomina Nansen — bo ręce moje powleczone były grubą warstwą tłuszczu i sadzy, która pokrywała papier czarnymi plamami”.Straszny los.Podmuchy wiatru wstrząsają ścianami mego domku.Żeby tak można było przespać tę burzę.Ale nic z tego.Wiatr wzmaga się.Brzmi w nim jakby jakaś skarga, jakby wołanie o ratunek.Zrywam się na równe nogi.Nastawiam ucha — nie, to tylko wiatr.Wszystkiemu winna ta przeklęta bezczynność.Dopiero 18 lutego, a więc trzeciego dnia nad ranem, burza uspokoiła się.Śnieg przestał padać, zapanował dotkliwy mróz, a silny północny wiatr dął ze wzmożoną siłą.Decyduję się jednak na powrót.Pozostawanie tutaj bezczynnie może się smutno skończyć, a na odnalezienie beczek nadziei nie ma.Owijam twarz grubym szalem, zaciskam w swym nieprzemakalnym ubraniu paski i sprzączki — walka z żywiołem będzie trudna!Pierwsze dwa — trzy kroki dość łatwe, gdyż Góra Niedoli zasłania mnie przed wiatrem.Przy wjeździe na otwartą przestrzeń spotykam Sverrego i Ewalda.Namówieni przez Staszka, który za chwilę też nadjeżdża, śpieszą, żeby mnie zastąpić.Komunikuję im, co widziałem.Nie mówię oczywiście, co czułem.Wiozą ze sobą dużo nafty i książki — będą mogli wiedzieć nad brzegiem parę dni.Namawiają mnie, abym zawrócił z nimi — mam przed sobą jeszcze przynajmniej jedenaście kilometrów pod wiatr, a podobno jest dziś -15°C i siła wiatru około siedemnastu metrów na sekundę.Muszę jednak wracać do stacji — jest tam masa pracy, muszą być zaległości.Nie można przecież wszystkiego zostawiać na barkach Władka.Żegnamy się.Zgięty wpół prawie do ziemi, z trudem posuwam się naprzód.Co piętnaście — dwadzieścia minut muszę zatrzymywać się, żeby zaczerpnąć powietrza.Jednocześnie obracam się plecami do wiatru i rozcieram mocno policzek.Czuję, że znów zaczyna mi puchnąć, widocznie odnawia się odmrożenie.Idę krok za krokiem.Z trudem zdobywam każdy metr przed sobą.Mam wrażenie, że rozcinam sobą jakąś twardą, nieustępliwą masę, która tamuje oddech.Nigdy, zdawałoby się, nie kończąca się droga powrotna znalazła wreszcie swój kres.Po pięciu godzinach, które wydawały mi się wiekiem, dobrnąłem wreszcie do stacji.Rozbieram się i z prawdziwą przyjemnością myję się cały.Jestem tak podniecony, że nie mogę spać.i mimo wielkiego zmęczenia pozostaję na obserwacji do godziny 1 w nocy.Jesteśmy obecnie we dwóch z Władkiem, wyznaczamy więc.sobie dwudziestoczterogodzinne dyżury, a posiłki gotujemy razem.Wieczorem 20 lutego słuchamy audycji z Warszawy.Przemawia moja rodzina.Wydaje mi się, że i głosy najbliższych są zmęczone i smutne.A może to tylko wrażenie spowodowane mym własnym nastrojem.?Fritz zawiadamia telegraficznie Tromsö, że powróciłem z Sörhamna i że jak dotąd bezowocnie poszukujemy beczek.Spodziewam się, że dyrektor Lugeon nie opowie naszym rodzinom o wypadku z lawiną — nie chciałbym sprawiać im niepotrzebnie zmartwienia.Przecież wszystko skończyło się pomyślnie.W nocy 23 lutego, po obserwacji o godzinie 1, nie mogę zasnąć.Zbieram się więc do zanotowania ostatnich wydarzeń.Piszę tak do 4 rano, to jest do godziny obserwacji zorzy polarnej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.