[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W porządku - odparł Archie, wciskając klawisz rozłączenia.- W porządku - powtórzył.Tabletki tkwiące w gardle paliły go jak zgaga.Znał dobrze to uczucie.Gretchen zmuszała go do picia płynu do czyszczenia rur, który przepalił mu ścianę przełyku.Konieczna była operacja, a po niej wielomiesięczna rekonwalescencja.Przez chwilę stał jeszcze ze słuchawką w dłoni, a potem nagle cisnął nią z całej siły o ścianę.Walnęła w białą płytę gipsową i pękła na dwie części, a baterie potoczyły się po podłodze.Debbie zachłysnęła się gwałtownie i upuściła szklankę.Chwilę później z wiszącego na ścianie, oprawionego w ramki dyplomu pochwalnego Archiego wypadło szkło, które przełamało się na dwie części z ostrymi krawędziami.Upuszczona szklanka uderzyła o dywan, ale nie rozbiła się; Debbie osunęła się na kolana, podnosząc ją i patrząc bezradnym wzrokiem na rosnącą ciemną kałużę.W tym momencie Archie nienawidził jej z całego serca.- Wiedziałaś o tym - warknął, wychodząc zza biurka.Uniosła na niego wystraszone oczy.- Nie.Henry powiedział mi przed chwilą.Wyrzut, który odbił się na jej twarzy, zabolał go do żywego.Nagle Archie poczuł, że miękną mu kolana.Usiadł ciężko na podłodze, zwiesił głowę, splatając dłonie na karku.I wciąż myślał o Gretchen, tylko o Gretchen.- Wiem, że potrzebuję pomocy - wyjąkał.Ogarnęła go rozpacz, serce waliło jak szalone, groziła mu hiperwentylacja.Gorączkowo szukał słów, którymi mógłby wpłynąć na Henry’ego.Jakich - to było mu obojętne.- Odwołaj to przeniesienie - poprosił.- Pozbieram się, dam radę.Zrobię, co zechcesz, ale muszę się z nią widywać.Henry odpowiedział opanowanym, starannie modulowanym tonem, który Archie słyszał u niego tysiąc razy; tak jego partner przesłuchiwał podejrzanych.- Nie widziałeś jej przez parę miesięcy i widać było poprawę.Serce Archiego szarpnęło się w piersi.Ścisnął palcami grzbiet nosa, pomiędzy samymi oczami.- Nie - zaśmiał się smutno.- Nie było żadnej poprawy.Debbie podeszła i uklękła obok niego.- Archie, robimy to dla twojego dobra.- Potrzebuję jej - szepnął Archie ledwie słyszalnym głosem, pokonując opór wciąż tkwiących w gardle tabletek.- Wydaje się wam, że w ten sposób mi pomagacie, ale to tylko wszystko pogorszy.Debbie ujęła jego twarz w dłonie.- Bardzo za tobą tęsknię.Spojrzał jej w oczy.Dotyk tych rąk był dziwny.Nieznajomy.- Zostawcie mnie - powiedział, unosząc wzrok na swojego partnera.- Oboje.Ręce Debbie opadły.Podniosła się z kolan i stanęła za Henrym, biorąc go pod ramię.- Archie? - zapytał Henry.Podniósł głowę.Za ich plecami stał telewizor; na monitorze ukazał się wrak samochodu wyciągany z nurtów Willamette, a potem zapłakana wdowa po tragicznie zmarłym senatorze.- Oddasz mi broń - oznajmił Henry.- Nocuję dziś u was, na kanapie.Rano dostaniesz ją z powrotem.- Nie ma sprawy - odparł, sięgając po kluczyki leżące na blacie.Rzucił je Henry’emu, który obszedł biurko i otworzył szufladę, gdzie Archie przechowywał swój służbowy rewolwer, wyjął go stamtąd i sprawdził, czy nie jest nabity, po czym zamknął szufladę z powrotem.- Przepraszam - powiedział, kładąc swoją wielką dłoń na ramieniu przyjaciela.Arenie nie wiedział, za co Henry go przeprasza: za Gretchen, za odebranie broni czy za spiskowanie z Debbie.Zresztą wcale go to nie interesowało.Gdyby chciał się zabić, to na pewno nie zastrzeliłby się ze służbowej broni.Wykończyłby się lekami.Gretchen domyśliłaby się tego w lot.17Archie obudził się kompletnie zesztywniały.Zawsze tak się czuł po nocy na tej rozkładanej kanapie w swoim gabinecie, a przed zażyciem pierwszej porannej dawki leków; każdy poranek przypominał pierwszy dzień ostrej grypy.Najpierw poczuł dotkliwą sztywność rąk i nóg, potem kłucie obolałych żeber, następnie pulsujący ból głowy, a na końcu zobaczył swoją małą Sarę.Stała obok jego posłania, ubrana już do szkoły: w czerwone ogrodniczki i różową koszulkę z krótkim rękawem.Telewizor wciąż był włączony.Na ekranie migotały zdjęcia lotnicze szalejących płomieni.Lokalna stacja informacyjna widocznie zawiesiła na chwilę opłakiwanie senatora i zdecydowała się podać wiadomość o pożarze lasu gdzieś w centralnym Oregonie.Był to znak, że nawet media zaczynają już przychodzić do siebie.- Henry smaży jajecznicę - powiedziała Sara.Archie pociągnął nosem; a więc to był zapach jajek, soli i rozgrzanego tłuszczu.Przewracało mu się od niego w żołądku.- Musisz już wstawać - dodała jego córka.Przetarł twarz i spojrzał na zegarek.Dochodziła szósta trzydzieści.Sara wzięła go za rękę i zaczęła ciągnąć.Archie miał na sobie tylko spodnie od piżamy, którą dostał od Debbie na Gwiazdkę przed kilkoma laty; kiedy usiadł na posłaniu, koc zsunął mu się na kolana, odsłaniając pociętą bliznami pierś.Poczuł na skórze dotyk chłodnego powietrza, a widząc, jak oczy jego córki nagle robią się wielkie i okrągłe, opuścił głowę, podążając za nimi.Ujrzawszy swój poharatany tors, wyrwał dłoń z rączki Sary i błyskawicznie zakrył się kocem aż po same pachy.Był pewien, że dziewczynka cofnie się, wystraszona, ale ona tylko przytuliła się do niego, zawisając mu na szyi.- Ja też mam blizny - wyszeptała, odgarniając włosy z czoła, żeby pokazać mu cieniutką jak kartka papieru szramę po upadku z sanek; miała wtedy trzy lata.- Widzisz?Archie dotknął bladej kreseczki na czole córki.Była taka cienka, że ledwie ją wyczuwał swoimi zgrubiałymi palcami; w niczym nie przypominała śladów głębokich cięć widniejących na jego skórze.Po nich mógł wodzić palcami jak po mapie i wyobrażać sobie, że to plastyczny model powierzchni innej planety.Cmoknął córeczkę w czoło, muskając wargami jej cienką bliznę.- Idź do kuchni i zjedz tę jajecznicę - powiedział.- Ja też zaraz tam przyjdę.Odczekał, że Sara zniknie za drzwiami i zamknie je za sobą; dopiero wtedy odrzucił koc i zsunął nogi na podłogę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.