[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zrobił jeszcze parę kroków i zatrzymał się.Dołem przebiegała szosa.Nareszcie.W drodze powrotnej zastanawiał się, czy dadzą radę wjechać pod górę.W każdym razie muszą spróbować, bo nawet jeżeli jest tu jakiś objazd, to znany tylko miejscowym.Już z daleka dostrzegł Moralesa i Ortegę stojących przy mercedesie.Ten sukinsyn w bandażach zmartwychwstał czy jak? Przed kwadransem był umierający, a teraz śmiał się i szczerzył zęby, Łazarz pieprzony.Podszedł do Kolumbijczyków.Nienaturalnie wytrzeszczone oczy rannego świadczą o jednym – wziął działkę garúy, być może podwójną, bo wyglądał jak wampir z horrorów: trupio blada twarz kontrastowała z czarnymi włosami.Jaśniej niż oczy błyszczały grube złote łańcuchy na szyi, którymi był obwieszony niby jakiś nowojorski raper.– Jak się masz?Ortega splunął krwią pod stopy Polaka.– To wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?Odurzony narkotykiem Kolumbijczyk zignorował pytanie.Przebywał w zupełnie innym świecie, widział rzeczy, o których nie śniło się normalnym śmiertelnikom.– Co z nim? – Harczuk zerknął na Moralesa.– A co ma być? Widzisz, że stanął na nogi.– To gówno go zabije.– Kiedyś i tak trzeba umrzeć.Załadowali się do samochodu, po czym powoli jak na kursie nauki jazdy przebyli piaszczysty odcinek drogi i rozpoczęli wspinaczkę pod coraz większą stromiznę, pod kątem jakichś trzydziestu stopni.Na szczęście grunt okazał się twardy jak beton.Odrobina deszczu i ugrzęźliby w błocie na amen.Koła wtoczyły się na jakiś korzeń, przez co cały pojazd jeszcze bardziej odchylił się do tyłu.Silnik zawył.Ciągnęli ledwo, ledwo.W końcu sforsowali przeszkodę i mozolnie pięli się wyżej.Z trudem wtoczyli się na wzniesienie.Zjazd był już tylko formalnością.Zdążyli nieźle się rozpędzić, gdy dojrzeli rów odwadniający biegnący wzdłuż asfaltu.Morales zrazu nieco skręcił, żeby znaleźć odpowiedni podjazd, ale że w zasięgu wzroku żadnego nie zobaczyli, w końcu gwałtownie zakręcił kierownicą.Samochód przeleciał przez rów jak wystrzelony z katapulty.Serce w piersi Harczuka zamarło.Na ile potrafił, zaparł się nogami o podłogę i na wszelki wypadek przymknął oczy.Mercedes poszybował płaskim torem i spadł na przednie koła.Odbili się mocno, lecz jednak słabiej, niż się obawiał.Przy całej tej ekwilibrystyce nie zwolnili nawet na moment.Miał nadzieję, że najgorsze za nimi.Musieli znajdować się przed Sułkowicami, całkiem sporą miejscowością, gdzie na pewno zdążyła dotrzeć wieść o ich wyczynach.Morales zwolnił.Nie gnali już teraz jak opętani.Dobrze, przynajmniej nie ściągną na siebie uwagi przypadkowych podróżnych.Może lepiej w ogóle porzucić samochód i dalej przebijać się na piechotę? Zanim ci głupi wsiowi gliniarze się zorientują, co zaszło, oni będą już daleko.Nim zdążył wypowiedzieć myśl na głos, Kolumbijczyk wcisnął hamulec.Stanęli bokiem, blokując jezdnię.Nadjeżdżający z przeciwka opel corsa o mało nie wpadł do rowu.Kierowcy cudem udało się utrzymać na swoim pasie ruchu.Morales i Ortega wyskoczyli na zewnątrz szybciej, niż kierowca corsy zdołał zahamować.Broń okazała się zbędna, wystarczyło popatrzeć na dwóch Latynosów, by wiedzieć, że wszelki opór zda się na nic.– Pa.panowie, o co chodzi? – Chudy okularnik wyglądał na przerażonego.Wywlekli go z samochodu.Dostał kopniaka w tyłek i poleciał na pobocze.Siedzącą na miejscu pasażera kobietę sparaliżowało.Nie tak miał wyglądać ten dzień.Morales chwycił ją za kołnierz koszuli i długie rude włosy.Ciągnął tak długo, aż znalazła się na asfalcie.Mimo bólu nie pisnęła ani razu, tylko jej duże zielone oczy ciskały gromy.– Weźmy ją ze sobą – zaproponował Ortega.Z ust ciekły mu nitki śliny.– Przyda się.Morales przyjrzał się ofierze.W sumie była całkiem niezła.– Zaopiekujesz się panią?– Z całą przyjemnością.– Ortega wyciągnął rewolwer i polizał lufę.Harczuk się uśmiechnął.W innych okolicznościach uznałby to za całkiem zabawne.Kobietę ciśnięto na tylną kanapę.Miejsce obok zajął podniecony Ortega.– Ależ, panowie, tak nie można! – Właściciel opla stanął na środku jezdni, wyciągając przed siebie ręce, i umarł w tej samej sekundzie, gdy kula z broni Moralesa ugodziła go prosto w serce.***Telefon oderwał komisarza Jana Wójcika od łóżka chorej żony.Początkowo starał się ignorować sygnał, lecz natarczywy dźwięk wyprowadziłby każdego z równowagi.Czego od niego chcą? Przecież wziął parę dni wolnego.Jak twierdzili lekarze, to już nie potrwa długo.Izie pozostały godziny.W jej stanie każda minuta jest jak dar od Boga.Nie dociągną do dwudziestej piątej rocznicy ślubu, choć tak bardzo chcieli.Rak dopadł ją wcześniej.Aż trudno uwierzyć, że z tej pięknej i pełnej życia osoby pozostała sama skóra i kości.Zajmował się nią od samego początku, od chwili, gdy trzy miesiące temu poznała diagnozę.Od tamtej pory ani podwładni, ani przełożeni zbytnio go nie dręczyli.Robota szła ustalonym torem, jakoś się bez niego obywali.Dopiero dzisiejsze wezwanie przypomniało mu, że oprócz szpitala istnieje jeszcze inne życie.Jak się okazało, sprawa była wyjątkowa.Po terenie grasował jakiś gang za nic mający ludzkie życie.Blokadę ustawili na drodze wojewódzkiej numer 956.Wielka tam blokada – trzy radiowozy i sześciu mundurowych, w tym dwóch z karabinkami.Gdzie kolczatka i chociaż jeden snajper? A ludzie do przeczesywania terenu? Komendzie wojewódzkiej się wydaje, że w sześciu obstawią rejon o powierzchni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych? Nic z tego.Jedyna nadzieja w tym, że bandyci poruszają się po szosie.Jak tylko zboczą na podrzędną drogę, na pewno przepadnie po nich wszelki ślad [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|