[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczywiście, jeżeli stosuje się ten cudowny środek ściśle według przepisu.Przekomarzali się tak, aż samolot zatoczył długie koło nad londyńskim lotniskiem.Nad drzwiami do kabiny pilotów zabłysło czerwone światełko przypominające o zapię-ciu pasów i niepaleniu.Pasażerowie, zmęczeni kołysa-niem, ożywili się.Wszyscy mówili teraz, że lot był bardzo przyjemny i wcale nie rzucało".81Wychodził jako jeden z ostatnich, żegnany - jak i tamci- uprzejmym uśmiechem stewardesy.Zbiegł ze schodków,pożegnał ją jeszcze z dołu kiwając ręką, po czym raźnym krokiem udał się do budynku, gdzie urzędowali celnicy.Nie trwało to długo.Flegmatyczny Anglik, po niedbalerzuconym pytaniu o wódkę i papierosy, postawił na waliz-ce kredą biały krzyżyk, znak dokonanej odprawy celnej.Wyszedł przed budynki portu lotniczego rozglądając się z zaciekawieniem.Był tu bardzo dawno temu, ale na oko nic się nie zmieniło.Postanowił wziąć taksówkę, choć wiedział, że będzie to kosztowało parę funtów.Niemal z roz-rzewnieniem popatrzał na czarne, staromodne limuzynyz kierownicą po prawej stronie i otwartym miejscem nabagaż obok szofera.- Numer trzy, Wharfe Dale - powiedział do kierowcy,starając się mówić wyraźnie i powoli.Jego angielszczyzna nie była najlepsza.Anglik oczywiście nie zrozumiał, potem zaś nie wiedział, gdzie to jest.Wyjaśnił, że przy Earls Court, niedaleko ogromnej kopuły, gdzie corocznie odbywała się wystawasamochodowa.Cierpliwie tłumaczył, że w dzielnicy Ken-sington, w końcu wyjął plan Londynu i pokazał palcem.- O, yes! Wharfe Dale - powiedział kierowca, akcentu-jąc to zupełnie inaczej.- Dlaczego pan tak od razu nie mówi? Mieszkam obok, na Finborough Road.Umilkł, skonsternowany.Okazało się, że jego akcentpozostawia wiele do życzenia.Jechali długo przez zatłoczone o tej przedwieczornej porze ulice Londynu.Po Warszawie przyciągały wzrok bajecznie kolorowe wystawy, zwłaszcza księgarnie i sklepy z wy-robami ze sztucznego tworzywa.Pomyślał, że trzeba będzie niektórymi zainteresować się bliżej.Dobrze, że ma trochę waluty w jednym z londyńskich banków.Nie jest to zbyt dużo, ale na przyjemny kilkutygodniowy pobyt wystarczy.Zajechali wreszcie na maleńką uliczkę Wharfe Dale,zastawioną wbrew przepisom po obu stronach samocho-dami.Zapłacił, potem popatrzał na zegarek.Znajomy byłuprzedzony, powinien o tej porze znajdować się w domu.Poszukał oczami dzwonka, ale w tej samej chwili drzwinad kamiennymi schodkami otworzyły się i stanął w nich tęgi mężczyzna w okularach.- Jak się pan miewa? Witam w londyńskich progach -powiedział po angielsku i nie śpiesząc się, zszedł na chodnik.Odebrał od niego walizkę i uprzejmym, acz nie wy-lewnym gestem zaprosił na górę.- Hotel ma pan zarezerwowany - rzekł, kiedy usiedli przy szklaneczkach whisky.- O interesach będziemy mówić jutro.Dziś niech pan wy-poczywa.Mam tutaj wóz, to odwiozę pana później do ho-telu.Jaka w Warszawie pogoda? Bo u nas od dwóch dnipopsuła się.Chłodno i pada.Póki się dało, rozmawiali o pogodzie.Wreszcie, widząc, że gospodarz może na ten temat jeszcze z godzinę, wstałi poprosił o odwiezienie.Anglik zgodził się chętnie; widocznie i on miał dosyć gościa na ten wieczór.Wyszli na podwórze, gdzie stał niski, granatowy jaguar.- Piękny wóz! - zachwycił się szczerze.- Niebrzydki - zgodził się właściciel z pewną dumą.Pokój w hotelu był zimny i trochę ponury, ale wygodny, cena umiarkowana.Na dole w restauracji zjadł befsztyk z jadowicie zielonym groszkiem i smażonymi kartoflami, potem wyszedł jeszcze trochę na miasto, ale piekielnyruch i duszne powietrze, przesiąknięte zapachem spalin i benzyny, zmęczyły go szybko.Wrócił więc do hotelu.W barze wypił na stojąco jeszcze jedną whisky and soda, a potem koniak.Bał się, że nie zaśnie, ale usnął dość szybko.Sen miałmocny.*Starszy z monterów wyjrzał na dziedziniec i rzekł doBryi:- Klient, szefie.Jakiś obcy.Bryja wyszedł przed warsztat.Na widok samochoduoczy mu zabłysły.Był to biało-granatowy citroen, jeden z ostatnich modeli, niski i długi jak cygaro, wyścigowy wóz.Miał francuskie znaki rejestracyjne.8283Z samochodu wydostał się niemłody, wytworny pan zesrebrzystą muszką pod brodą, w przeciwsłonecznych oku-larach.Łamaną polszczyzną poprosił o przejrzenie moto-ru; coś podejrzanie w nim stukało.- Dobrze - Andrzej skinął głową i sam zabrał się do naprawy.Sprawiało mu przyjemność zajmować się tak pięk-ną maszyną; wolał zresztą nie powierzać jej swoim pomoc-nikom.Zagraniczny gość zrzucił marynarkę i gorliwie poma-gał, choć Bryja uprzejmie usiłował go od tego powstrzy-mać.Wytworny pan nie miał pojęcia o mechanizmie swe-go wozu.- U nich to tak jest - mruknął starszy monter do po-mocnika - umieją tylko jeździć, ale z byle gównem lecą do stacji obsługi.Byłem we Francji, to wiem.Naprawa nie wymagała wielkiego zachodu; po kwa-dransie samochód był gotów do jazdy.Andrzej zaprosiłwłaściciela do kantorku na papierosa.Francuz poczęsto-wał go pall-mallami, po czym zwierzył się, że w Polsce ma ciągle kłopoty z naprawą.W państwowych stacjach obsłu-gi dają niemożliwe terminy i zawsze brak im części.Bryja zaproponował: u niego można naprawić wóz z miejsca,chyba że rzecz wymaga naprawdę dłuższego czasu.A czę-ści jakoś się znajdą.Wytworny pan podziękował.Przy okazji wyjaśnił, żejest we Francji właścicielem wytwórni fenoplastów i innych wyrobów chemicznych.Ma nawet ze sobą próbki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|