[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kochał tę chwilę.Ten szmer zgorszenia i zachwytu.Ten hołd.I kiedy Oscar – biedny Oscar – chciałtego uniknąć, kiedy poprosił go, żeby wchodzili bocznym wejściem, bez takiej ostentacji.zrobił scenę.Wstydzisz się mnie? Więc koniec! Właśnie niech patrzą, niech widzą, niech mówią: Idzie Oscar Wilde ze swoim dudusiem, tego chcę! No tak, Oscar miał żonę, dzieci, przez tyle lat nie wiedział, kim jest naprawdę, kim się kiedyś stanie: tym gorzej.Niech wszyscy wiedzą! Oscar mu uległ.Zawsze mu ulegał.W końcu już nic z niego nie zostało poza 49uległością, poza miłością: był jak pies, wystarczyło gwizdnąć.To – no cóż, to rozzuchwala.Więc jak daleko mogę się jeszcze posunąć? Nie było granic.Wtedy zaczyna się pogarda.Nie, nie gardził Oscarem, kochał go!Wtedy, kiedy szli razem szpalerem zgorszonych mieszczuchów.Kiedy klaskano po premierach, kiedy Oscar wychodził na scenę – taki wspaniały! – i patrzył na niego.Zawsze to spojrzenie w jego stronę.Widzisz? Tak, kochał go wtedy.I za jego miłość, za pewność jego miłości, za tę ostoję.I za tę czułą opiekę, kiedy zachorował.Biedny Oscar całymi dniami siedział przy jego łóżku, czytał mu, rozmawiał z nim, rozweselał, pocieszał.On by tak nie potrafił.Nie próbowałnawet udawać.Ja się nie nadaję na pielęgniarkę.Ludzie są różni.Przyjmij mnie takim, jakim jestem! Czy nie o to właśnie chodzi w miłości?A Oscar zgadzał się na wszystko.Jego nerwy, jego kaprysy, jego dąsy.Ta furia, która nim trzęsła, codziennie, po kilka razy dziennie, niczym epilepsja! Ludzie uciekali przed tym, nie akceptowali go takiego, nie ko-chali.Tylko on jeden, tylko Oscar.Przyjmij mnie takim, jaki jestem! Nie panuję nad sobą, z byle powodu wpadam w szał, krzyczę, chcę mordować, trzaskam drzwiami, odchodzę na zawsze i wracam po dwóch godzinach: będziesz mnie kochał właśnie takiego? Kochał.Nie mam pieniędzy, nie skończyłem studiów, pokłóciłem się ze wszystkimi, wszystkich do siebie zrażam, mam samych wrogów: i jak? Kochał.Tylko on jeden oprócz matki.Tylko on jeden.Matka widziała wszystkie jego wady i uważała, że mimo nich jest wspaniały.Tamten tak samo.Tylko oni dwoje.Każdy chce, żeby go kochano takim, jaki jest! I wszyscy kłamią, chcą się wydać lepsi: on nie kłamał i Oscar to docenił, on jeden.Bo Oscar też nie kłamał.Ach, to powszechne udawanie, ta krecia walka o miłość! Jeżeli nie będziesz się częściej mył – jeżeli nie przestaniesz pić czy palić – jeżeli nie ubierzesz się lepiej – jeżeli nie zdasz egzaminów – jeżeli do niczego nie dojdziesz w życiu – jeżeli zadasz się z kim innym – jeżeli będziesz zbyt wierny: byle czego wystarczy, żeby utracić czyjąś miłość.Jak strasznie każą o to walczyć, jak się starać, jak pod-trzymywać ten nędzny płomyczek! Gardził tym.Nie chciał.Był sobą.Oscar to docenił.(A później okazało się, że nawet on.Że i on kłamał.Judasz.Zdrajca.Chwalił jego wiersze, żeby mu się przypodobać, naprawdę uważał go – jak wszyscy – za marnego wierszokletę: nie cenił tego, co w nim było najważniejsze! Co było nim samym! Jego wierszy.Och, tego nie można wybaczyć.) Przepadał za Oscarem.Potem już nie.Przyszedł czas, kiedy nie mógł go znieść, kiedy uciekał przed nim jak przed pożarem – przed tą jego niezłomną, niezmienną, duszącą miło-ścią.Nudził się z nim.Miał go dosyć.A jednak, kiedy w 1900 przyszła depesza.Przyjechał do Paryża.Ta trumna zabita gwoździami.Tym lepiej.Nie chciał go widzieć martwego.Lepiej, żeby zamknięto go na wieki wieczne w tej skrzynce, bezbronnego jak zawsze, bezbronnego na zawsze, razem z tą jego upartą, nie-rozsądną, psią miłością.Co komu przyjdzie z oglądania trupa? Co komu przyjdzie z bycia przy konającym? Ale gdyby wezwano go wcześniej – wtedy, gdy biedny Oscar był jeszcze przytomny, a już skazany – może by nawet przyjechał.Może by z nim jeszcze porozmawiał.Gdyby ten łajdak Ross go uprzedził.Gdyby zapewnił, że sprawa jest naprawdę poważna, naprawdę beznadziejna.No, trudno.Tylko to dziwne, to straszne uczucie.Co się właściwie stało?Ta trumna.Ten deszcz, ten cmentarz.Słonce zaszło!Od dawna go nie kochał.Od dawna wszystko było skończone.A jednak – słońce zaszło, słońce zaszło! Słońce jego życia!50GeniuszBył najpiękniejszym dzieckiem świata.Te ogromne, przejrzyste oczy, te długie rzęsy, te złote loki, te delikatne rysy, ta cera – jak porcelana! A potem był najpiękniejszym chłopcem, najpiękniejszym młodym mężczyzną.Do subtelności, czystości i słodyczy doszła duma.Arogancja.Bezczelność.Wzgardliwe wygięcie ust, wyzywające spojrzenie.I dopełniły dzieła.Cierpienie dopełniło dzieła.I geniusz.I samotność.Samotność geniusza!Co z tego, że nikt w nim geniusza nie uznawał? Poza matką i Oscarem – a Oscar kłamał.Inni nie kłamali.Wzruszali nad nim ramionami, śmiali się z jego pychy.Banalne wierszyki wyrostka, który nie chciał dorosnąć! Każdy uczniak pisze podobne.Gwiazdy i księżyce, klejnoty i słowiki, i własna niezwykłość (oto, jaki jestem! nigdy nie było duszy podobnej mojej!)– i nic więcej, wiekuisty banał.Ani myśli, ani uczucia; nie ma o czym mówić.Tak twierdzili– i kpili z niego, kpili z niego.Z jego wierszy.Z ich treści i formy: nawet z formy! Jednym tylko – tak twierdzili – próbował się lord Douglas wznieść ponad poziom setek tysięcy chłopaczków, w których pierwsze nocne polucje zbudziły na chwilę poetów: formą.Odrzucił z pogardą wszystkie nowe mody, nowe prądy: nie napisze niczego, co by nie było klasycznym sonetem, zgodnym ze świętymi regułami quattrocenta! Z tego także kpili: ha, to byłoby coś, gdyby lord Douglas w ogóle potrafił napisać sonet zgodny ze świętymi regułami quattrocenta.Gdyby w swej wyniosłej ignorancji nie popełniał błędów, od których znawcom włosy stawały na głowach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.