[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Źródłem jego były długie cylindry z czystego szkła zawieszone nagzymsach przejść.Nie mogłem czynić dalszych spostrzeżeń, gdyż nagle skończył sięprowadzący w dół korytarz i weszliśmy do wielkiego pokoju - i obwieszonego dywanami ibogato umeblowanego, ze złoconemi krzesłami i wygodnemi sofami - który przypominałtrochę z wyglądu egipskie grobowce.Tłum rozproszył się, a pozostał tylko brodatyprzywódca i jego służba.„Manda”, powtórzył kilka razy, wskazując na siebie.Z kolei dotknąłpalcem każdego z nas i powtarzał nazwiska Maracota, Scanlana i moje, dopóki się ich nienauczył.Potem dał znak, abyśmy usiedli i wydał jakiś rozkaz jednemu ze służących, którywyszedł z pokoju i wrócił z bardzo starym jegomościem, z siwemi włosami i długą brodą.Miał on na głowie czapkę kształtu stożka z czarnego sukna.Nie wspomniałem, że lud tennosił kolorowe tuniki, sięgające do kolan i wysokie buty ze skóry ryb lub szagrynu.Czcigodny przybysz był widocznie lekarzem, gdyż obejrzał każdego z nas jpokolei, kładącnam rękę na czole i zamykając oczy, jakby chciał odczuć, w jakim znajdujemy się stanie.Wi-docznie wyniki badania nie zadowoliły go, gdyż wstrząsnął głową i rzelł kilka słów doMandy.Ten ostatni wysłał zaraz służącego, który przyniósł tacę z jedzeniem i butelkę wina.Byliśmy zbyt zmęczeni, aby pytać się, co to takiego, ale jedzenie smakowało nam bardzo.Potem zaprowadzono nas do innego pokoju, gdzie stały trzy łóżka.Rzuciłem się na jedno znich.Przypominam sobie, jak przez sen, że Bill Scanlan podszedł i usiadł obok mnie.„- Ten łyk wódki ocalił mi życie - rzekł.- Ale gdzie jesteśmy?Nie mam pojęcia.Wszystko jedno - rzekł sennym głosem, wracając do swego łóżka.- Wino byłowspaniałe.- Były to ostatnie słowa, jakie słyszałem, poczem zapadłem w głęboki sen.Kiedy się ocknąłem, nie mogłem z początku zdać sobie sprawy, gdzie się znajdujemy.Wypadki poprzedniego dnia wydały mi się seinnem marzeniem; nie mogłem uwierzyć w ichrzeczywistość.Przyglądałem się zdziwiony pomalowanym na żółto ścianom wielkiegopokoju bez okien, smugom migotliwego, czerwonawego światła, spływającego wzdłużgzymsów, rozstawionym bez planu meblom, a wkońcu dwóm innym łóżkom.Od jednego znich dochodziło głośne a dobrze mi znane chrapanie Maracota.Prawda wydawała mi się zbytgroteskową i dopiero wówczas, kiedy obmacałem pościel i zobaczyłem z jak dziwnego byłazrobiona materjału, zrozumiałem, że przeżywamy w istocie niezwykłą przygodę.Rozmyślania moje przerwał głośny wybuch śmiechu i Bill Scanlan usiadł w swojem łóżku.Dzień dobry - zawołał, nie przestając się śmiać, kiedy ujrzał, że się obudziłem.Jesteś w dobrym humorze - rzekłem - chociaż nie pojmuję, dlaczego się śmiejesz?Mój Boże! Przyszła mi głupia myśl do głowy, kie dy zrozumiałem, gdzie jesteśmy.Coby się stało, gdybyśmy przywiązali się wówczas do tej liny z ołowianką? Przyjmuję zapewnik, że w naszych szklanych osłonach moglibyśmy dobrze oddychać.Gdyby tak Howieujrzał nas wszystkich na końcu liny! Wspaniałe!Śmiech nasz obudził doktora, który usiadł w łóżku równie zdumiony, jak ja przedtem.Zapomniałem o naszych troskach przysłuchując się, rozbawiony, jego uwagom.Cieszyła gomyśl, że znalazł pole do studjów i równocześnie dręczył smutek, że nie ma nadziei, aby owynikach ich dowiedzieli się kiedyś jego uczeni koledzy na ziemi.Wkońcu pomyślał jednako rzeczywistości.Jest godzina dziewiąta - rzekł, patrząc na zegarek.Potwierdziliśmy to, porównującnasze chronometry, ale nie mogliśmy powiedzieć, czy był dzień, czy też noc.Musimy prowadzić własny kalendarz - rzekł Maracot.- Spuściliśmy się do otchłani 3-go października.Przybyliśmy tu wieczorem tego samego dnia.Jak długo trwał nasz sen?Kto wie: może miesiąc - rzekł Scanlan.- Spałem tak twardo, jak po szóstej rundzie zMickey Scottem.Ubraliśmy się i umyli, gdyż wszystkie przybory były pod ręką.Drzwi jednak pozostałyzamknięte; nie ulegałowątpliwości, że jesteśmy narazie więźniami.Mimo braku wentylatorów, atmosfera byłaprzyjemna, gdyż prąd powietrza przenikał przez małe otwory w ścianach.Jakkolwiek niewidziałem żadnego pieca, w pokoju było ciepło, dzięki systemowi centralnego ogrzewania.Nagle zauważyłem na ścianie jakiś guzik i przycisnąłem go.Był to, jak się spodziewałem,dzwonek, gdyż drzwi otworzyły się natychmiast i stanął w nich niski, ciemnowłosymężczyzna, przybrany w żółte suknie.Spojrzał na nas pytająco wielkiema, brunatnemioczyma.- Jesteśmy głodni - rzekł Maracot.- Proszę nam przynieść coś do jedzenia.Człowiek wstrząsnął głową i uśmiechnął się.Widocznie nie rozumiał, czegośmy odniego żądali.Scanlan spróbował szczęścia, ale słowa jego przyjęto tym samym grzecznymuśmiechem.Dopiero kiedy otworzyłem usta i włożyłem do nich palec, gość nasz skinął głowąi opuścił nas z pośpiechem.W dziesięć minut później drzwi otworzyły się i weszło dwóch żółtych służących, toczącprzed sobą mały stolik na kółkach.Wistocie, nie brakowało niczego, jak w najlepszym hotelu.Była tu kawa, gorące mleko, pieczywo, delikatne ryby i miód.Przez pół godziny jedliśmy, niezastanawiając się nad tem, co jemy i skąd pochodzi dostarczone nam jedzenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|