[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdaje mi się, że masz całkowitą rację.Wygląda na to, że góry dały nam swoje przyzwolenie rzekł Wang Pu z uśmiechem.Bardzo poetycznie powiedziane rzekł Collis.Ale czy sądzisz, że twoi Chińczycydaliby sobie radę z tymi skałamiWytrwałość to nasza cecha narodowa.Pod tym względem nie mamy sobie równych.Jak każecie im rozbić te skały, to je rozbiją, bez zmrużenia oka.Żadna siła ich niepowstrzyma.A co Nie mówiłem rzekł doktor Kates chełpliwie.Nie mówiłem, że znalazłemprzejściePanowie rzekł Teodor uważam, że aż się prosi uczczenie tej podniosłej chwili.Doktor Kates otworzył swój plecak i wyjął z niego butelkę bimbru.Wytarł szyjkę i puściłbutelkę w obieg; każdy z nich podnosił ją do ust i łykał, a dobrze, nie żałując sobie.Śniegsypał bez ustanku, a oni wznosili toasty na cześć nowo odkrytej drogi pod kolej żelazną.Natle mrocznych zboczy Sierra Nevada zdawali się tak maleńcy jak pyłek na zmarzniętej szybieokiennej.Za naszą kolej Sierra Pacific rzekł Collis i wypił jeszcze łyka.Zakrztusił się,odkaszlnął i przez moment nie mógł złapać tchu.Na czymś pan to pędził zwrócił się do doktora Katesa.Na nafcieTo najszlachetniejsza kartoflanka pod słońcem zaprotestował doktor Kates.Zawsze dodaję kapinkę czystego spirytusu, dla smaczku i powonienia.Psiakrew, dobrze, że przynajmniej nie paliłem! rzekł Collis, oddając mu butelkę.Wyleciałbym w powietrze jak beczka prochu.Była już teraz prawie trzecia, a śnieg sypał coraz bardziej obficie.Złowrogie chmurzyskamiały kolor zaśniedziałego ołowiu, a wiatr wzmagał się i wzmagał.Lepiej już wracajmy rzekł doktor Kates.Chyba, że chcecie rozłożyć się obozemw kotlinie Truckee.To dopiero październik rzekł Teodor.Niedługo powinno się wypogodzić.Założymy się spytał doktor Kates.Tu, na tej wysokości, zamieć śnieżna złapałamnie raz w końcu września.To zależy od kierunku wiatru, widzi pan.Jeśli zacznie dąć odpomocnego zachodu, to biada nam.Schowali butelkę bimbru, umocowali plecaki na ramionach i udali się w drogę powrotnąprzez kotlinę South Yuba.Kotlina Truckee, z obietnicą wojaży przez Nevadę, Wielki Basen iGóry Skaliste, została za nimi w tyle.Zerwała się straszna wichura, a w zadymce stracilicałkowicie orientację w terenie.Collis zapadł się dwa razy po kolana w grząskich zaspach imusiał chwycić się ostrych wyrw skalnych, żeby wydostać się na powierzchnię.Wygrzebującsię mozolnie spod zwałów śniegu, widział zgiętą, ciemną sylwetkę Teodora.Przed nim, naczele ekipy, niczym zwodnicze widmo, ledwie dostrzegalny w śniegowej zawiei, posuwał siędoktor Kates.Collis odwrócił się raz czy dwa, a Wang Pu, ze schyloną głową ciągnął zanimi.Wydawało im się, że idą tak dniami i nocami, bez końca.Zimno było nie dowytrzymania.Collis zgubił czapkę w tej zawierusze i wkrótce jego włosy i brwi pokryłagruba warstwa śniegu.Spuchły mu uszy i nos zdawały się teraz trzy razy większe niżzazwyczaj, i stracił czucie w dłoniach.Nie widział przed sobą nic, tylko białą zasłonęśnieżycy i Teodora, i nic poza sobą, tylko Wang Pu i znowu śnieżystą zasłonę.Gdyby niedoktor Kates, który narzucał tempo, sunąc naprzód bez chwili oddechu, zgubiliby się w ciąguparu minut.Collis miał wrażenie, że męczy go jakiś idiotyczny, wyczerpujący sen, w którymcały świat, spulchniony i jedwabisty, rozpruł się jak puchowa poduszka i kołuje teraz w gęsimpierzu.Kiedy znaleźli się na szczycie górskiego grzbietu, zamieć uderzyła w nich z całą siłą.Wiatr był tak porywisty, że Collis ledwie mógł oddychać.Doktor pomachał do nich, z twarząwykrzywioną z zimna, i krzyknął:Nie zatrzymujcie się! Teraz już będziemy schodzić w dół! Tylko się nie zatrzymujcie!Teodor machnął do niego rękawicą na znak, że zrozumiał.Przez następną godzinę pogrążali się w biel niczym w wieczysty sen.Collis czuł, że szronklei mu rzęsy, tak że nawet mrużenie oczu na wietrze sprawiało mu ból.I choć było już poszóstej, a ponure niebo zasnute było sinymi chmurami, jaskrawa biel raziła go w oczy, tak żekrzywił się raz po raz, a mięśnie na policzkach robiły wrażenie zamrożonych w ohydnymgrymasie.Głębokie zaspy śnieżne pokryły kotlinę South Yuby, tak że wszyscy czterej musielipodnosić nogi i wyciągać je ze śniegu, stąpając jak wyczerpane konie na paradzie.Colliszobaczył, że Teodor potknął się dwa razy i nawet doktor Kates zwolnił kroku.Przymknął oczy i skoncentrował się na marszu.Śnieg prószył mu prosto w oczy.Odrętwiały z zimna i oślepiony śniegiem, był przekonany, że niedługo upadnie i taki będziekres tej szaleńczej wędrówki.Po jaką cholerę wytężać wszystkie siły, skoro ten marszprowadzi donikąd Po jaką cholerę ciągnąć się noga za nogą w przenikającym do kościwietrze Po jaką cholerę walczyć, skoro i tak z góry wiadomo, że ta walka zakończy sięklęskąOtworzył oczy i zobaczył, że Teodor upadł w śnieg.Collis dał susa przed siebie, takprędko, jak tylko mógł, dysząc ciężko z wysiłku.Złapał Teodora pod pachy, żeby pomóc muwstać.Teodor podniósł się nieco, ale potem osunął się znowu na ziemię i leżał w głębokiejzaspie na boku, z twarzą przykrytą bieluteńskim śniegiem.Teodor! krzyknął Collis.Rzucił desperacko okiem przed siebie i zobaczył, że doktorKates znika w zawiei.Teodor! Wstawaj na litość boską!Teodor otworzył oczy, ale zdawało się, że w ogóle nie widzi Collisa.Pokręcił głowąsłabiutko, prawie niedostrzegalnie, i wymamrotał:Nie mogę.Przemarzłem do szpiku kości.Musisz.Jeśli zgubimy doktora Katesa, to po nas.Rusz to swoje dupsko i wstawaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.