[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po drodze rzuciłem Chrisowi czterdziestkępiątkę;pękał ze śmiechu, ale jakoś zdołał ją złapać, wepchnąć z powrotem do plecaka i zapiąćjedną sprzączkę.Minąwszy róg Curran i wróciwszy na Carbine Street zwolniliśmykroku, żeby nie budzić podejrzeń.Chris wciąż chichotał.- Człowieku, powinieneś widzieć swoją minę.O rany, to niesamowite.Naprawdę niesamowite.Pieprzona pierwsza klasa.Potrząsnął głową, klepnął się po udzie i zarechotał.- Wiedziałeś, że jest załadowany, prawda? Ty zgniłku! Będę miał kłopoty.TaTupper widziała mnie.- Gówno, ona myśli, że to była petarda.Ponadto stara Brzęczykufel Tupper niewidzi dalej końca swego nosa, przecież wiesz.Uważa, że okulary mogłyby popsuć jej„śliczną twarz”.Jedną rękę kładzie za głowę, drugą klepie się po udzie i znów ryczy ze śmiechu.- No, nieważne.To był paskudny numer, Chris.Naprawdę.- Daj spokój, Gordie.- Położył mi dłoń na ramieniu.Nie wiedziałem, że jestnabity, przysięgam na Boga i dobre imię mojej matki, że tylko wyjąłem pistolet zbiurka ojca.On zawsze go rozładowuje.Musiał być bardzo pijany, kiedy wkładał gotam ostatni raz.- Naprawdę go nie ładowałeś?- Nie, proszę pana.- Przysięgasz na swoją matkę, nawet gdyby miała pójść do piekła, jeślikłamiesz?- Przysięgam.Przeżegnał się i splunął, z twarzą niewinną jak u chłopca z chóru.Jednak kiedyskręciliśmy na pustą parcelę, gdzie był nasz domek na drzewie, i zobaczyliśmy Vernaoraz Teddy'ego siedzących na zrolowanych kocach w oczekiwaniu na nas, znów zacząłsię śmiać.Opowiedział im całą historię i gdy wszyscy się nachichotali, Teddy spytałChrisa, po co nam pistolet.- Po nic - odparł Chris.- Tyle że możemy spotkać niedźwiedzia.Albo cośinnego.Ponadto, nocą w lesie jest strasznie.Wszyscy pokiwali głowami.Chris był największym, najtwardszym facetem wnaszej bandzie, więc mógł sobie gadać takie rzeczy.Za to Teddy'emu dostałoby się pouszach, gdyby kiedyś napomknął, że boi się ciemności.- Postawiłeś namiot na polu? - zapytał Verna.- Tak.I włożyłem do środka dwie zapalone latarki, żeby wyglądało, że jesteśmytam po zmroku.- Bomba! - powiedziałem i klepnąłem Verna w plecy.Jak na niego, to byłobardzo pomysłowe.Uśmiechnął się i poczerwieniał.- No to chodźmy - rzekł Teddy.- Chodźcie, już prawie dwunasta!Chris wstał i wszyscy zebraliśmy się wokół niego.- Pójdziemy przez pole Beemana i za meblowym przy stacji Texaco - rzekł.-Potem dojdziemy do torów obok śmietniska i przejdziemy po moście do Harlow.- Jak daleko będziemy musieli iść? - zapytał Teddy.Chris wzruszył ramionami.- Harlow jest duże.Co najmniej dwadzieścia mil.Jak sądzisz, Gordie?- Taak.Może nawet trzydzieści.- Nawet jeśli to trzydzieści, powinniśmy tam dotrzeć jutro po południu, o ilenikt nie stchórzy.- Nie ma tu tchórzy - odparł natychmiast Teddy.Wszyscy spojrzeliśmy po sobie.- Bach! - powiedział Vern i roześmialiśmy się.- Chodźcie, chłopaki.- Chris zarzucił plecak na ramię.Razem wyszliśmy z opuszczonej parceli, Chris nieco na przedzie.10Zanim przebyliśmy pole Beemana i wdrapaliśmy się na żwirowy nasyp GreatSouthern & Western Maine, wszyscy zdjęliśmy koszule i owiązaliśmy się nimi w pasie.Pociliśmy się jak rude myszy.Na nasypie spojrzeliśmy na tory, którymi mieliśmy iść.Nigdy nie zapomnę tej chwili, do końca życia.Tylko ja miałem zegarek - tanitimex otrzymany rok wcześniej w ramach nagrody za sprzedawanie maści CloverineBrand.Jego wskazówki stały dokładnie na godzinie dwunastej, a słońce bezlitośnieprażyło suchą, pozbawioną skrawka cienia pustynię.Czuło się, jak próbuje wniknąć cipod czaszkę i usmażyć mózg.Za nami było Castle Rock, przycupnięte na długim wzgórzu znanym jako CastleView, rozpościerające swoje zielone i cieniste grunty.Niżej, nad Castle River widaćbyło budynki przędzalni wełny, wypluwające kłęby dymu w niebo koloru stali iwpuszczające ścieki do wody.Po lewej mieliśmy sklep Jolly Furniture Barn.A przednami ciągnęły się szyny kolejowe, jasne i błyszczące w słońcu.Biegły równolegle dorzeki, którą mieliśmy po lewej.Po prawej rozpościerał się zachwaszczony ugór (dzisiajjest tam tor motocyklowy - wyścigi zaczynają się o drugiej w każde niedzielnepopołudnie).Na horyzoncie wznosiła się stara, opuszczona wieża ciśnień, zardzewiałai dziwnie przerażająca.Staliśmy tam przez dłuższą chwilę, a potem Chris rzekł niecierpliwie:- Chodźcie, ruszamy.Poszliśmy po żużlu obok torów, przy każdym kroku wzbijając czarne obłoczkikurzu.Wkrótce pokrył nam tłustą warstwą buty i skarpetki.Vern zaczął śpiewać„Roluj mnie, roluj, w zielonym polu”, ale szybko przestał, przynosząc ulgę naszymuszom.Tylko Teddy i Chris wzięli manierki i wkrótce wszyscy zaczęliśmy z nichkorzystać.- Możemy znów je napełnić z pompy przy wysypisku powiedziałem.- Mój ojciecmówi, że to dobra studnia.Ma sto dziewięćdziesiąt stóp głębokości.- W porządku - rzekł Chris, przejmując rolę twardego dowódcy plutonu.- Tobędzie dobre miejsce na podwieczorek.- A co z jedzeniem? - zapytał nagle Teddy.- Założę się, że nikt nie pomyślał otym, żeby wziąć coś do jedzenia.Ja przynajmniej nie wziąłem.Chris stanął jak wryty.- Szlag! Ja też nie.Gordie?Potrząsnąłem głową, zastanawiając się, jak mogłem być taki głupi.- Vern?- Nic - odparł Vern.- Przykro mi.- No cóż, zobaczmy, ile mamy forsy - powiedziałem.Rozwiązałem koszulę, rozpostarłem ją na żużlu i rzuciłem na nią mojesześćdziesiąt osiem centów.Monety zamigotały w słońcu.Chris miał wytartego dolarai dwa centy.Teddy dwie ćwiartki i dwie pięciocentówki.Vern dokładnie siedemcentów.- Dwa trzydzieści siedem - podliczyłem.- Nieźle.Na końcu tej uliczki biegnącejdo śmietniska jest sklep.Ktoś musi tam pójść i kupić hamburgery oraz kilka toników,a pozostali zaczekają na niego.- Kto? - zapytał Vern.- Pociągniemy zapałki, kiedy dojdziemy do śmietniska.Chodźmy.Wsunąłem pieniądze do kieszeni spodni i owiązywałem koszulę wokół bioder,gdy Chris wrzasnął:- Pociąg!Przyłożyłem dłoń do szyny i poczułem to, chociaż jeszcze nie widziałem.Szynadudniła jak opętana; przez chwilę miałem wrażenie, że trzymam pociąg w dłoni.- Spadochroniarze do ataku! - ryknął Vern i jednym gwałtownym, błazeńskimsusem zeskoczył do połowy nasypu.Vern uwielbiał wykonywać takie skoki wszędzie, gdzie grunt był dostateczniemiękki - w żwirowni, na stogu siana, na takim nasypie jak ten.Chris skoczył za nim.Pociąg słychać było bardzo wyraźnie; zapewne jechał już po naszej stronie rzeki wkierunku Lewiston.Zamiast skakać, Teddy odwrócił się w kierunku nadjeżdżającegoskładu.Grube szkła błyszczały mu w słońcu.Wiatr rozwiewał niesforne kosmykizlepionych potem włosów.- Ruszaj, Teddy - powiedziałem.- Nie, nie, uskoczę przed nim - odparł, rzucając mi podekscytowane spojrzenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.