[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podskoczyła z determinacją i łapiąc z trudem oddech pośpieszyła za nimi starając się przemówić do rozsądku tym, którzy przekroczyli już wszelkie granice trzeźwego rozumowania.Mijali teraz płyty i drzwi, które mogły prowadzić na otwartą przestrzeń; nie zatrzymywali się przy nich.ale w końcu dotarli do miejsca, gdzie musieli dokonać wyboru, gdzie nad drzwiami płonęło niebieskie światełko; gdzie zewsząd sterczały drabinki prowadzące i w górę, i w dół, i w trzech różnych kierunkach.– Tutaj – zawyrokował Wielkolud po chwili zastanowienia i namacał przycisk przy drzwiach, nad którymi płonęła niebieska lampka.– Tędy prowadzi droga.– Nie – jęknęła Satyna.– Nie.– Niebieskozęby też się sprzeciwiał, być może oprzytomniawszy trochę; ale Wielkolud nacisnął pierwszy przycisk i kiedy drzwi się otworzyły, wślizgnął się do śluzy powietrznej.– Wracaj – krzyknął za nim Niebieskozęby i rzucili się razem, żeby powstrzymać Wielkoluda, który oszalał na punkcie rywalizacji, który robił to dla niej i tylko dla niej.Wpadli za nim do śluzy; drzwi zamknęły się za ich plecami.Zanim zdążyli go dopaść, ręka Wielkoluda otwierała już drugie drzwi, a za nimi było światło – oślepiło ich.I nagle huknęły strzały.Wielkolud padł w progu jak rażony piorunem i rozszedł się swąd spalenizny.Wrzeszczał i piszczał przeraźliwie, a Niebieskozęby zawrócił momentalnie na pięcie i walnął w przycisk przy drzwiach, przez które tu weszli.Drzwi otworzyły się i zerwał się straszny wicher.Silne ramię Niebieskozębego porwało ją wpół i pociągnęło za sobą.Zajęczały natychmiast syreny alarmowe, a z ich wyciem mieszał się wrzask ludzkich głosów.Wszystko ucichło, kiedy drzwi się zamknęły.Dopadli do drabinek i uciekali, uciekali na oślep w dół ciemnymi przejściami, głęboko, coraz głębiej w mrok.Ściągnęli z twarzy maski do oddychania, ale powietrze nie pachniało tak jak trzeba.Zwolnili w końcu i zatrzymali się spoceni i roztrzęsieni.Niebieskozęby kołysał się w ciemnościach i zawodził boleśnie, a Satyna obmacywała go szukając ran.Poczuła nagle, jak jego palce zaciskają się na jej ramieniu.Polizała ciepłe jeszcze, przypalone miejsce uśmierzając ból, jak potrafiła, tuliła go do siebie i usiłowała stłumić wściekłość, od której się cały trząsł.Zabłądzili, zabłądzili oboje w ciemnych przejściach; Wielkolud zginął straszną śmiercią, a Niebieskozęby siedział z napiętymi, rozdygotanymi mięśniami i syczał z bólu i złości.Ale po chwili otrząsnął się, dotknął wargami jej policzka i zadrżał, kiedy otoczyła go ramionami.– O, pozwól nam wrócić do domu – wyszeptał.– Pozwól nam wrócić do domu, o Tam-utsa-pitan, i nie widzieć więcej ludzi.Żadnych maszyn, żadnych pól, żadnej ludzkiej-pracy, tylko zawsze i zawsze hisa.Wracać do domu.Nic nie odpowiedziała.Ona była wszystkiemu winna, bo to ona podsunęła ten pomysł, a Wielkolud pragnął jej i Niebieskozęby podjął wyzwanie, aby wykazać się swoją odwagą, jak gdyby znajdowali się na wysokich wzgórzach.To ona była winna, to wszystko przez nią.Teraz sam Niebieskozęby mówił o porzuceniu jej marzenia, nie chciał iść za nią dalej.Łzy napłynęły jej do oczu, zwątpiła w siebie, czuła się samotna, może zaszła zbyt daleko.Teraz znajdowali się w gorszych tarapatach, bo żeby nie zginąć tu marnie, musieli wrócić na górę do miejsc-człowieka, otworzyć drzwi i błagać o pomoc, a widzieli już skutki.Obejmowali się i nie ruszali z miejsca, gdzie siedzieli.IIPo Mallory widać było, że jest zmęczona; wskazywała na to pustka w jej oczach, gdy przechadzała się między stanowiskami centrum dowodzenia obstawionego jej żołnierzami, okrążając salę po raz nie wiadomo który.Damon obserwował ją opierając się o blat, głodny i zmęczony, ale przyznawał w duchu, że było to nic w porównaniu z tym, co musiał odczuwać personel Floty, który miał za sobą skok i zaraz potem przystąpił do pełnienia żmudnej służby policyjnej; pracownicy, którym nie pozwalano ani na chwilę oddalić się z zajmowanych stanowisk, mieli twarze szare ze zmęczenia i skarżyli się nieśmiało.ale żołnierze wiedzieli, że nie mogą liczyć na żadną zmianę.– Zamierza pani tu zostać przez całą noc? – spytał ją.Rzuciła mu zimne spojrzenie, nie odpowiedziała i spacerowała dalej.Obserwował ją przez kilka godzin; zachowywała się tak, jakby coś przeczuwała.Potrafiła poruszać się bezszelestnie; nie, nie paradowała buńczucznie, ale swoim sposobem bycia wywoływała nieświadome przekonanie, że tam, gdzie przechodzi, nikt nie ma prawa się poruszyć.Każdy technik, który musiał wstać, robił to wtedy, gdy Mallory patrolowała inny rząd stanowisk.Ani razu na nikogo nie krzyknęła – w ogóle rzadko się odzywała, a jeśli już, to przeważnie do żołnierzy, a co znaczyły jej słowa, wiedziała tylko ona i oni.Zachowywała spokój, a czasami, przez kilka pierwszych godzin, potrafiła być też miła.Ale nie ulegało wątpliwości, że w powietrzu wisi groza.Większość stałych mieszkańców stacji nigdy nie widziała z bliska sprzętu, jaki otaczał Mallory i jej żołnierzy; nigdy nie miała w rękach karabinu, miałaby trudności z opisaniem tego, co widziała.Tylko w tej niewielkiej próbce dostrzegał trzy różne modele broni – lekki pistolet; pistolety z długą lufą; ciężkie karabiny, wszystko z czarnego tworzywa sztucznego i o złowieszczych symetriach; pancerze amortyzujące siłę rażenia takiej broni.nadawały żołnierzom ten sam nieludzki wygląd maszyn śmierci co reszta wyposażenia.Odprężenie się w obecności takich postaci było niemożliwe.W drugim końcu sali wstała jakaś kobieta-technik, obejrzała się przez ramię, chcąc sprawdzić, czy nie poruszył się któryś z karabinów.i ruszyła przejściem stąpając tak ostrożnie, jakby było zaminowane.Oddała Damonowi wydruk komunikatu i od razu wróciła na swoje miejsce [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|