[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dręczy mnie potworne pragnienie, dzika żądza posmakowania choć odrobiny wilgoci, przy której nawet wypełniające mi gardło tłuczone szkło wydaje się jakoś mniej dokuczliwe.Od czterech dni noc w noc śnią mi się zimne leśne źródła – ich woda schłodziłaby obolałe gardło i ugasiła żar gorączki.Moja twarz płonie, jakby piekła się pomału na trawiącym mnie ogniu; wargi mam jak zwęglone, język – w piecu ust – spalony na czarno.Tylko woda może mi przynieść ulgę.Jednak nawet poranna rosa, którą zlizuję z wiszących mchów porastających okoliczne drzewa, parzy mnie w gardle niczym wrzący kwas.Od dwóch dni nie jestem w stanie nic przełknąć.Przebitka trwa ułamek sekundy, ale to wystarcza, żebym był cały roztrzęsiony, a na czoło wystąpił mi tłusty pot.Mogło być gorzej – mogłem jeszcze bardziej się w nim zagłębić, doświadczyć nadwrażliwości, przy której najcichszy szept jest jak igła przebijająca bębenki uszne, a byle świeca oślepia jak nóż wbity w oko; poznać niekończący się świąd, nienasycony głód, konwulsyjne wymioty i narastającą morderczą paranoję, która zmienia żonę, dzieci, nawet rodziców w śliniące się potwory, żerujące na naszym mózgu.Znam te objawy doskonale.Majaczą jak cienie w mojej głowie, na obrzeżach świadomości, i – zawsze czujne – czyhają na chwilę, w której będą mogły dorównać moim doświadczeniom.Dzisiaj jestem wdzięczny za dar przebitek, ponieważ ułatwia mi zadanie.To będzie akt czystego miłosierdzia.Unieruchamiam faerie i napieram na rapier.Ostrze wbija mu się w brzuch, lekko trze o stawiające opór i zaciskające się wokół niego konwulsyjnie mięśnie.Pcham w górę, do serca, przebijam je na wylot.Czubek klingi zatrzymuje się ze zgrzytem na kręgosłupie.Umiera jeszcze przez minutę, może dwie.Serce bije spazmatycznie, krew wypełnia jamę brzuszną, a on żyje i nie traci przytomności.Wpatruje się we mnie wygłodniałym wzrokiem szaleńca, gdy jego ciało wyłącza się kawałek po kawałku: krew najpierw przestaje dopływać do kończyn, potem do brzucha i piersi, żeby jak najdłużej podtrzymać tlącą się iskierkę świadomości.Na moich oczach ta iskierka słabnie, a potem gaśnie.Wycieram ostrze z krwi, ale zamiast schować rapier do pochwy, wbijam go w zgrubienie wystającego nad ziemię korzenia drzewa, gdzie kołysze się powoli w świetle księżyca.Wyrywam złamaną strzałę z ciała trupa i wbijam ją obok rapiera.Powoli rozwiązuję pleciony pas podtrzymujący pochwę i kołczan, zdejmuję go i wieszam na rękojeści rapiera.Dalej idą koszula, spodnie, pończochy, wysokie buty.Wszystko składam na stertę na sękatych korzeniach, obok rapiera i złamanej strzały.Podnoszę leżący na ziemi łuk i uroczyście dokładam go do stosu.– Co ty wyrabiasz?! – Głos Rroniego brzmi jak zardzewiały.Nie ma w nim ani śladu znajomej szyderczej nuty.– Deliann, ubieraj się! Zwariowałeś?!Stoi za moimi plecami.Odwracam się i patrzę mu w oczy.Mój brat.Mój najlepszy przyjaciel.Kiedy staje nad martwym dzieckiem, zgroza i obrzydzenie wykrzywiają jego delikatne rysy.Pauza między dwoma uderzeniami serca trwa nieznośnie długo, gdy patrzę na niego bez słowa.Nie mogę się poruszyć, odetchnąć, zamrugać.Bez reszty pochłania mnie bolesny żal, że mój brat nie urodził się tchórzem.Tchórz nie wszedłby do wioski.Tchórz nie wyruszyłby z Mithondionu z niebezpieczną i bezsensowną misją, w towarzystwie na wpół obłąkanego, skalanego ludzką krwią brata.Tchórz by przeżył.Zapadam się w sobie, kurczę się ledwo dostrzegalnie, jakby cały świat się zmniejszał, a ja wraz z nim.– Co ty zrobiłeś, Deliann? Odpowiadaj! Czym oni ci zawinili?Nie potrafię tego ogarnąć, jeszcze nie teraz.Może później.A może nigdy.Rroni najprawdopodobniej już jest martwy.Podchodzi bliżej, wysuwając badawczą mackę Powłoki, której kolor zmienia się płynnie, gdy dostraja się i szuka myślochwytu.W tej samej chwili, gdy jego Powłoka wypada z oktawy Spójni, porywam rapier w dłoń i rzucam się na brata.Moje dziedzictwo śmiertelnika daje mi jedną przewagę: żaden pierwotny nie dorównuje mi siłą fizyczną.Rroni, trafiony rękojeścią w skroń, pada jak rażony gromem.Staję nad nim.Ściska mnie w piersi, nie mogę zaczerpnąć tchu.Znów wbijam rapier w korzeń, klękam przy Rronim i pospiesznie go rozbieram.Dorzucam jego ubranie do swojego, obok dostawiam buty.Nagi, bosy i nieuzbrojony obchodzę wioskę dookoła, czerpiąc energię Przepływu i przelewając ją w ognistą wizję, wyrazistą jak sen.Gdziekolwiek stąpnę, ziemia bucha ogniem.Nasi przyjaciele czują dym i wszczynają alarm: najpierw w Spójni, potem, kiedy nie reagujemy, ostrzegają nas głosem.Muskam przelotnie Spójnię: Cierpliwości.W okalającym mnie pierścieniu ognia tańczy wizja śmierci całego mojego ludu.Przysięgam.T’nallarannie, Żywa Myśli, słyszysz mnie? Przysięgam, że nie będę sprawcą tej śmierci.Z bezgłośnym okrzykiem mocy przyciągam ku nam oczyszczające płomienie.Z hukiem przetaczają się po nas, ich odblask pada na leśny grunt jak plama słońca, grzyb dymu wznosi się pod niebo i sięga księżyca [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.