[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To moja rzecz.- Godzina późna i bądź zdrów!Hennicke pocałował go w ramię i położył rękę na sercu, a potem powoli, cicho i nieznacznie się wysunął.Brühl targał dzwonek.Wpadł kamerdyner przestraszony.- Na zamku gospodarstwo (Wirtschaft) za pół godziny się rozpoczyna: lektyka?!- Stoi na dole.- Domino? Maska?- Wszystko gotowe.- To mówiąc, kamerdyner otworzył drzwi i przez obszerny przedpokój przeprowadził Brühla do garderoby.Już naówczas pokój, który ją zawierał, mógł się liczyć do osobliwości stolicy.Dokoła otaczały go wielkie szafy rzeźbione, które w tej chwili wszystkie stały otworem.Pomiędzy dwoma oknami, na które spuszczone były zasłony, stał stół okryty, na nogach brązowych, na nim wielkie zwierciadło w porcelanowych ramach z kwiatów i aniołów.Dokoła tej szyby srebrzystej kwitły zimą i latem róże, zwieszały się powoje, chyliły konwalie omdlałe, a z zielonych gniazdek, wystrzyganych w tysiące form listków, wyglądały śmiejące się nieśmiertelnym weselem głowy tych istot stworzonych przez ludzką sztukę, które nie wiedzieć jak nazwać: aniołami czy amorkami, ptaszkami czy kwiatami? U góry w wiązance siedziało ich dwoje, biednych, nagich jak ich Pan Bóg stworzył, i ściskali się serdecznie, aby o swej nędzy zapomnieć.Choć mieli skrzydełka na ramionach, ale się im już latać nie chciało.Na tym stole u zwierciadła stał cały przybór do stroju jakby dla kobiety.W szafach widać było w wielkim porządku każdy strój z całym garniturem, począwszy od trzewików i kapelusza, nawet zegarki i szpady.Moda i zwyczaj wymagały, aby się wszystko zmieniło i schodziło z sobą, jakby się urodziło z jednego tchnienia czarnoksiężnika.Na dzisiejszy wieczór nie tyle strój, ile domino było potrzebnym.W osobnej szafie leżały maskaradowe przybory, wisiały płaszcze, kapelusze, kapiszony i okrycia.Brühl stanął i zamyślił się nad wyborem.Ważnym był krok ten stanowczy.Król lubił, aby się poznać nie dawano.Brühl może poznanym rychło być nie chciał.Kamerdyner, chodzący za nim z dwoma świecami w rękach, czekał skinienia.Odwrócił się szybko pan dyrektor.- Gdzie jest ten strój weneckiego szlachcica, któregom nie miał czasu użyć w grudniu?Służący rzucił się do szafy, stojącej w kącie, zasłoniętej skrzydłem otwartym drugiej, która przy niej stała.Brühla oko wnet padło na aksamity czarne.Rozkaz był wydany, zaczęło się szybko ubieranie.Suknie leżały wybornie i nadawały postać szlachetną i zręczną pięknemu panu.Wszystko było czarne, aż do pióra przy kapeluszu i szpady szmelcowanej u boku.Na piersi tylko spadał ciężki, przepyszny łańcuch złoty, na którym Brühl zawiesił medal z wizerunkiem Augusta Mocnego.Tak przybrany przejrzał się w zwierciadle i nałożył pół maseczki.Dla niepoznaki zaś na brodzie ogolonej świeżo przylepił zręcznie plasterkiem bródkę hiszpańską, która zdawała się prawdziwą i mogła obałamucić znajomych.Zmienił na palcach pierścienie, okręcił się kilka razy i szybko schodzić począł.Porte-chaise, jak naówczas zwano lektykę, stała w sieniach domu.Dwaj tragarze przebrani byli wprzód po wenecku z czerwonymi wełnianymi czapkami na głowach i płaszczykach aksamitnych, oliwkowych, na ramionach; oba też mieli maski na twarzach.Zaledwie z przodu zamknęła się lektyka, której zasłonki zielone pospuszczane były, tragarze unieśli ją w górę i pobiegli z nią ku zamkowi.W głównych wrotach stały strojne straże gwardyj, nie wpuszczano nikogo oprócz pańskich powozów i lektyki bogatych.Lud cisnął się ciekawy tłumnie, ale odźwierni nastawiali zębate halabardy i odpychali go od wnijścia.Jedne po drugich wjeżdżały z pochodniami powozy, lektyka po lektyce; w dziedzińcach służby już było pełno.Rzęsistym światłem gorzał zamek cały, bo dwa dwory i dwa gospodarstwa przyjmować miały gości dnia tego: sam król u jednego stołu, u innych królewicz z żoną.Z sali królewskiej do królewiczowskiej wiodły oświetlone rzędy pokojów, w których już przez okna widać było kręcące się masek cienie.Lektyka Brühla zatrzymała się u ganku, otwarto wnijście i wenecki szlachcic z powagą syna doży wybiegł z tej kryjówki.W chwili gdy miał wstępować na wschody kamienne, dywanami okryte, nie wiedzieć skąd zjawiła się obok niego postać drugiego Włocha, ale wcale inna.Był to mężczyzna zamaskowany, o głowę od niego wyższy, barczysty, silny, po żołniersku wyprostowany, z piersią wydatną, ubrany jako zbir i niby zdjęty ze starego obrazu Salvatora Rosy.W stroju tym ślicznie mu było; jakby się do niego rodził.Na głowie miał lekki szyszak żelazny bez przyłbicy, na piersi pół zbroiczki, po której biegały żyłki złote w misterne desenie, krótki płaszczyk na ramionach, szpadę u boku, puginał u pasa.W ręku trzymał rękawiczki wonne, a na białych palcach błyskało kilka pierścieni.Całą jego twarz okrywała maska dziwna, marsowa, skrzywiona, sroga i straszna, z długimi wąsami i kosmykiem na brodzie.Brwi jej w dwa esy pogięte zbiegały się w środku i dwiema prostymi marszczkami przedłużać się zdawały po czole.Brühl spojrzał tylko na tę maskę niemiłą i szedł dalej ku górze, lecz zbir widocznie go chciał dognać i zaczepić.- Signore - wołał syczącym głosem - come sta?! Va bene? Brühl głową tylko mu odpowiedział.Ten mu się pod sam bok cisnął, nachylił do ucha i szepnął coś, aż Brühl widocznie gniewny odskoczył.Śmiech się dobył spod maski: zbir palcem wytknął go i stał.- A ńvederci, carissimo.ańvederci!I powoli za nim pociągnął.Słychać już było muzykę z sali królewskiej.Zbirowi nie było widać pilno, szedł powoluteńku, ręka w bok, nogami długimi ledwie dźwigając leniwie.Gdy ostatnie przestępował wschody, Brühl już mu z oczu w tłumie zginął.W salach i pokojach było pełno.Od blasku świateł, od krasy strojów bogatych, od lśniących diamentami kobiet oczy ślepły.Wszystko to zwijało się, kłębiło, mruczało, piszczało, śmiało się, podskakiwało i uchodziło, zaledwie ukazawszy chwilę.We wspaniałych polskich strojach, z szablami sadzonymi w drogie kamienie, przechadzało się kilku łatwych do poznania senatorów, na których twarzach tylko dla zachowania rozkazu króla wąski pasek czarny niby maski przedstawiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|