[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O, w ro­bie­niu ka­rie­ry to są mi­strze nad mi­strza­mi! Do dia­ska z ety­ką! Zgi­ną­łem ja, Alek­sy, boży czło­wie­ku! Cie­bie ko­cham naj­bar­dziej ze wszyst­kich.Ser­ce mi top­nie­je, gdy na cie­bie pa­trzę.Kto to był Ka­rol Ber­nard?— Ka­rol Ber­nard? — za­py­tał Alo­sza ze zdzi­wie­niem.— Nie, nie Ka­rol, po­cze­kaj, omy­li­łem się: Clau­de Ber­nard, kto to taki? Che­mik czy co?— To za­pew­ne uczo­ny — od­po­wie­dział Alo­sza — ale, przy­znam się, nie­wie­le mógł­bym ci o nim po­wie­dzieć.Sły­sza­łem tyl­ko, że uczo­ny, a jaki — nie wiem.— No, i dia­bli z nim, i ja nie wiem — za­klął Mi­tia.— Łotr ja­kiś za­pew­ne, wszy­scy zresz­tą są ło­tra­mi.A Ra­ki­tin wśliź­nie się, Ra­ki­tin przez dziur­kę od klu­cza wśliź­nie się, też Ber­nard.Uch, te Ber­nar­dy! Na­mno­ży­ło się ich!— Ale co ci jest? — za­py­tał Alo­sza.— On chce o mnie, o mo­jej spra­wie, na­pi­sać ar­ty­kuł i tym ar­ty­ku­łem roz­po­cząć swo­ją ka­rie­rę li­te­rac­ką.Po to przy­cho­dzi, sam mi to mó­wił.Chce, żeby to było z ja­kąś ideą: że niby „nie mógł nie za­bić, bo śro­do­wi­sko go uro­bi­ło”, i tak da­lej, wy­ja­śniał mi to.„Bę­dzie to mia­ło, po­wia­da, po­smak so­cja­li­zmu.” A niech go li­cho, z ideą, to z ideą, ani mnie to grze­je, ani zię­bi.Nie lubi Iwa­na, nie­na­wi­dzi go, cie­bie też nie bar­dzo.No, a ja go nie wy­pę­dzam, bo to człek mą­dry.Za­nad­to się jed­nak wy­no­si.Po­wie­dzia­łem mu: „Ka­ra­ma­zo­wo­wie to nie ło­try, lecz fi­lo­zo­fo­wie, a ty, cho­ciaż się uczy­łeś, nie je­steś fi­lo­zof, tyl­ko lo­kaj.” Śmie­je się, ale zło­śli­wie.A ja mu: de my­śli­bus non est di­spu­tan­dum, do­bry żart, co? Przy­naj­mniej i ja wdep­ną­łem w kla­sycz­ność — ro­ze­śmiał się na­raz Mi­tia.— Dla­cze­go miał­byś prze­paść? Coś ty te­raz mó­wił? — prze­rwał mu Alo­sza.— Dla­cze­go prze­pa­dłem! W grun­cie rze­czy… je­śli się za­sta­no­wić — Boga mi szko­da, ot dla­cze­go!— Jak to Boga szko­da?— Wy­obraź so­bie tyl­ko: to jest w ner­wach, w gło­wie, są tam w mó­zgu te ner­wy… (niech to dia­bli we­zmą!) są tam ta­kie ogon­ki, te ner­wy mają ogon­ki, no i jak tyl­ko one za­drga­ją na przy­kład, wi­dzisz, spoj­rzę na coś, ot tak, i te ogon­ki drga­ją, a jak drga­ją, to uka­zu­je się ob­raz, ale nie za­raz, a po ja­kimś ułam­ku se­kun­dy, ten mo­ment mija i na­stę­pu­je taka chwi­la, lecz ob­raz, to zna­czy przed­miot albo zda­rze­nie, no, tam, do dia­bła! — otóż dla­cze­go przed­tem oglą­dam, a po­tem my­ślę… dla­te­go że ogo­nek, a wca­le nie dla­te­go, że mam du­szę, ani dla­te­go że je­stem stwo­rzo­ny na czyjś ob­raz i po­do­bień­stwo, wszyst­ko to głup­stwa.To wszyst­ko, bra­cie, Mi­chał mi wczo­raj wy­tłu­ma­czył, jak­by mnie zim­ną wodą ob­lał.Wspa­nia­ła to na­uka, Alo­sza.Nowy czło­wiek po­wsta­nie, tak to ro­zu­miem… A jed­nak szko­da mi Boga!— I to do­brze — po­wie­dział Alo­sza.— Że Boga szko­da? Che­mia, bra­cie, che­mia! Trud­na rada, wa­sza wie­leb­ność, trze­ba się tro­chę po­su­nąć, bo che­mia idzie.A Ra­ki­tin nie lubi Boga, ach, jak nie lubi! To naj­więk­sza bo­lącz­ka ich wszyst­kich! Ale ukry­wa­ją.Kła­mią.Uda­ją.„Cóż, bę­dziesz to pro­pa­go­wał w two­im dzia­le kry­ty­ki?” — py­tam.„No, tak otwar­cie nie po­zwo­lą” — mówi.Śmie­je się.„A co w ta­kim ra­zie, py­tam się, z czło­wie­kiem? Tak, bez Boga i bez ży­cia przy­szłe­go? Więc wy­pa­da­ło­by, że te­raz wszyst­ko wol­no, że wszyst­ko moż­na ro­bić?” „A tyś o tym nie wie­dział?” — mówi.Śmie­je się.„Mą­dre­mu czło­wie­ko­wi wszyst­ko wol­no, mą­dry czło­wiek wie, gdzie raki zi­mu­ją, a ty za­bi­łeś, wsy­pa­łeś się i gni­jesz w wię­zie­niu!” Tak do mnie mówi.Ist­na świ­nia.Daw­niej to ta­kich za drzwi wy­rzu­ca­łem, a te­raz słu­cham.Dużo prze­cie też i mą­drych rze­czy mówi.I mą­drze pi­sze.Ty­dzień temu za­czął mi czy­tać ar­ty­kuł, na­wet trzy zda­nia z nie­go prze­pi­sa­łem, po­cze­kaj, to tu­taj.Mi­tia po­spiesz­nie wy­cią­gnął z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki pa­pie­rek i prze­czy­tał:— „Żeby roz­strzy­gnąć to py­ta­nie, trze­ba przede wszyst­kim swo­ją oso­bo­wość prze­ciw­sta­wić wła­snej rze­czy­wi­sto­ści.” Ro­zu­miesz czy nie?— Nie, nie ro­zu­miem — po­wie­dział Alo­sza.Słu­chał z za­cie­ka­wie­niem i przy­glą­dał się Miti.— Ja tak­że nie ro­zu­miem.Nie­wy­raź­nie ja­koś, nie­zro­zu­mia­le, ale mą­drze.„Wszy­scy, mówi, te­raz tak pi­szą, bo to już ta­kie śro­do­wi­sko…” Śro­do­wi­ska się boją.Wier­sze też pi­su­je, gał­gan, nóż­kę Cho­chła­ko­wej opie­wał, cha, cha, cha!— Sły­sza­łem — po­wie­dział Alo­sza.— Sły­sza­łeś? A wier­szyk znasz?— Nie.— Mam go, prze­czy­tam ci.Nie wiesz, nie opo­wia­da­łem ci, o, to cała hi­sto­ria.Szel­ma! Trzy ty­go­dnie temu za­chcia­ło mu się mnie po­draż­nić: „Wsy­pa­łeś się, mówi, jak głu­piec przez te trzy ty­sią­ce, a ja sto pięć­dzie­siąt cap­nę, z wdo­wą się oże­nię i ka­mie­ni­cę w Pe­ters­bur­gu so­bie ku­pię.” I opo­wie­dział mi, że za­le­ca się do pani Cho­chła­kow, któ­ra i za mło­dych lat mą­dra nie była, a te­raz jako czter­dzie­sto­lat­ka zu­peł­nie stra­ci­ła ro­zum.„Taka uczu­cio­wa, mówi, ale to bar­dzo, i tym ją do­bi­ję.Oże­nię się z nią, za­wio­zę do Pe­ters­bur­ga, za­cznę tam pi­smo wy­da­wać.” I tak obrzy­dli­wie, lu­bież­nie się śli­ni — nie z po­wo­du pani Cho­chła­kow, lecz z po­wo­du tych stu pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy.I taki był pew­ny, taki pew­ny, wciąż do mnie przy­cho­dzi, co­dzien­nie: „Mięk­nie” — po­wia­da.Pro­mie­niał z ra­do­ści.Aż tu na­gle wy­pę­dzi­li go: Pier­cho­tin, Piotr Ilicz, wziął górę, zuch! Po­ca­ło­wał­bym tego idio­tę za to, że go wy­rzu­cił! Otóż kie­dy tak przy­cho­dził, to skle­cił ten wiersz.„Pierw­szy raz, mó­wił, ręce so­bie bru­dzę, wier­sze pi­szę, aby ją uwieść, ale to dla spra­wy.Gdy za­gar­nę jej pie­niąż­ki, będę mógł przy­nieść spo­łe­czeń­stwu oby­wa­tel­ski po­ży­tek.” U nich prze­cie każ­de świń­stwo ma swo­je oby­wa­tel­skie uspra­wie­dli­wie­nie! „A jed­nak, mówi, le­piej od two­je­go Pusz­ki­na na­pi­sa­łem, po­nie­waż w żar­to­bli­wy wier­szyk umia­łem tchnąć oby­wa­tel­ską tro­skę:” Co do Pusz­ki­na — to ro­zu­miem.Cóż, że w rze­czy sa­mej był zdol­nym czło­wie­kiem, kie­dy tyl­ko nóż­ki opi­sy­wał.A jak się pysz­nił Ra­kit­ka tym swo­im wier­szem! A jaką to ma am­bi­cję, jaką am­bi­cję! Na wy­zdro­wie­nie cho­rej nóż­ki, przed­mio­tu mo­je­go — taki ty­tuł wy­my­ślił — we­so­ły czło­wiek!Ach, jaka pięk­na jest ta nóż­ka.,Spuch­nię­ta, na bie­li łóż­ka.Dok­to­rzy jeż­dżą i le­czą,Ban­da­żu­ją i ka­le­czą.Nie do nó­żek ja tę­sk­nię,Niech je Pusz­kin opie­wa,Lecz za głów­ką ja tę­sk­nię,Co już my­śli nie mie­wa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.