[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostali pędzili już w jego stronę.Schylił się i przeciął pęta najbliższemu koniowi.Deszcz włóczni padał koło niego, gdy wskoczył na oklep na grzbiet wierzchowca.Wczepiłlewą dłoń w długą grzywę, uderzył piętami w boki przestraszonego zwierzęcia i ruszyłgalopem, na wolność.Dwaj Ganasthi przecięli mu drogę.Kery pochylił się nisko nad szyją konia i spiął go do cwału, kłując ostrzem miecza.Kiedy dojechał do nich, ciął jednego na odlew i ujrzał, jak pada z okrzykiem.Drugi odskoczył z drogi jego szaleńczej szarży.— Hai — ah! — krzyknął Kery.Gnał z łoskotem kopyt przez lodową równinę, ku rysującym się na północy ciemnym wzgórzom.Strzały świszcząc biegły jego śladem, słyszał też niewyraźny tętent pościgu za sobą.Był sam w kraju wrogów, w kraju mrozu, gdzie mógł widzieć nie dalej niż na pół mili przed sobą, w kraju głodu i mieczy.Podążali za nim, a on musiał użyć wszystkich swoich myśliwskich umiejętności nabytych w Killorn i całej wiedzy wojownika, przyswojonej w długiej wędrówce, by im umknąć.A potem — do Ganasth!VIIMiasto wyłaniało się przed nim z ciemności, wyciągając swe kamienne palce ku wiecznie błyszczącym gwiazdom.Było z czarnego kamienia, jego zwaliste mury otaczały ciasne ulice i wysokie posępne domy.Miasto nocy, miasto ciemności — Kery wzdrygnął się.Za miastem wznosiła się góra, ciemniejszy cień na tle mroźnego nieba.Był to wulkan.Zjego paszczy bił czerwony płomień, migocząc w porywach wiatru.Iskry i dym unosiły się nad Ganasth.Gorący zapach siarki zawisł w ostrym powietrzu.Ogień przydawał lekkiego, krwawego odcienia zimnemu odblaskowi gwiazd i księżyca na śniegu.Przez ogromne, główne wrota prowadziła do miasta droga, po której wciąż poruszali się żółtoocy mieszkańcy Kraju Mroków.Kery szedł zdecydowanie przed siebie, w tłumie, ciągle bliżej miasta.Miał na sobie zwykłe, tutejsze skórzane odzienie, które ukradł w leżącym na uboczu domostwie.Kaptur płaszcza zsunięty nisko miał osłaniać obce rysy jego twarzy.Szedłuzbrojony, jak większość mężczyzn, z mieczem przypasanym do boku.A ponieważ szedłrówno i spokojnie, nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.Gdyby został odkryty i podniosły się krzyki, byłby to oczywisty koniec jego zamierzeń.Dwanaście snów marszu i ukrywania się na pustkowiu, trzęsienia się z zimna i głodu, polowania na zwierzęta, które widziały, podczas gdy on był ślepy, z ciągłym pościgiem Ganasthich za sobą — wszystko poszłoby na marne.Zginąłby, Sathi zostałaby zmuszona do odegrania znienawidzonej roli, a Killorn z biegiem czasu stałby się domem dla obcych.Musiał jednak w końcu zgubić pościg, pomyślał.Błądząc wśród wzgórz, nie natrafiłwięcej na ślad wojowników, którzy przedtem podążali jego tropem.Tak więc ruszył dalej, w stronę miasta, ze swą szaloną i beznadziejną misją.Znaleźć kobietę i broń w samym sercu kraju wrogów, których język był mu nieznany —doprawdy, bogowie mogliby się uśmiać.Był już blisko wrót.Wyrastały nad nim jak olbrzymy, a przejście przez gruby mur miejski było tunelem.Żołnierze stali na straży i Kery pochylił niżej głowę.Tłum przepływał powoli.Nikt nie zwrócił na niego uwagi.W tunelu było ciemno jak w piekle i tylko Ganasthi mogli się w nim orientować.Kery szedł po omacku, potrącając ludzi i modląc się, żeby gniewne spojrzenia, jakie ściągał na siebie, nie zdemaskowały jego przebrania.Kiedy wydostał się w końcu na zewnątrz, ciężko łapał powietrze.Poszedł dalej, wzdłuż ciemnej ulicy, czując na policzkach zimny podmuch wiatru, który zawodził między budynkami.Lecz dokąd się teraz udać, gdzie iść?Ruszył ku sercu miasta.Większość władców wolała zamieszkiwać w centrum.Ganasthi byli cichym ludem.Przechodnie przemykali ukradkiem w mroku, niemal bezszelestnie.Słychać było jedynie lekkie skrzypienie śniegu pod ich stopami.Tłumy krążyły niemo po placach targowych, kupując i sprzedając przy użyciu zdawkowych gestów lub rzucanych szeptem monosylab.Miasto ledwo dostrzegalnych duchów … Kery sam niemal czuł się duchem, cieniem szaleńca, który przedostał się do królestwa władcy piekieł.Odnalazł w końcu to miejsce po długim błądzeniu w krętych uliczkach, bardziej przez przypadek niż cokolwiek innego.Zatrzymał się w cieniu budynku i stał tak, patrząc i ważąc swoje szansę.Wysoki mur otaczał pałac.Mógł dostrzec tylko jego dach, ale widać było, że stał nieco w głębi.Wypatrzył niedaleko małą bramę w murze — najwidoczniej dodatkowe wejście —niewielkie, przy którym stał tylko jeden strażnik.Teraz! Na wszystkich bogów, teraz!Odwaga opuściła go na chwilę, stał drżący i spocony, oblizując wyschnięte usta.Nie był to lęk przed śmiercią.Zbyt długo żył z bóstwami ciemności za pan brat — ale miał niewielką tylko nadzieję, że opuści żywy te nocne wzgórza.Myślał też o zadaniu, jakie stało przed nim, o jego ogromie i ruinach, które pozostawiłaby klęska.Gwałtowne bicie serca niemal rozsadzało mu żebra.Co, tak naprawdę, miał teraz zrobić? Jaki był jego plan?Dotarł do Ganasth po przebyciu straszliwej drogi, rzadko planując dalej niż na jeden sen naprzód w swej zaciętej wędrówce.Ale teraz — teraz musiał podjąć decyzję, i nie mógł.Odetchnął głębiej i ruszył w poprzek ulicy.Nikogo nie było w zasięgu wzroku.W tej części miasta panował niewielki ruch, ale w każdej chwili ktoś mógł wyjść zza narożnika ulicy i zobaczyć go.Musiał działać szybko.Podszedł do wartownika, który rzucił mu pogardliwe spojrzenie.Nie było w nim podejrzliwości, bo któż mógłby się obawiać czegokolwiek w samym sercu Ganasth?Kery wyciągnął swój miecz i zaatakował.Wartownik krzyknął i zniżył włócznię.Kery z łatwością odtrącił drzewce na bok.Miecz błysnął i dosięgnął gardła tamtego.Strażnik zachwiał się i ze straszliwym rzężeniem upadł na ziemię.Teraz prędko!Kery wziął hełm leżącego i włożył na głowę.Jego długie kędziory były dość jasne, by na pierwszy rzut oka uchodzić za włosy mieszkańca Ganasth, a przyłbica zasłoniła jego oczy.Zdjął swoje okrycie i włożył zakrwawiony kaftan, a na wierzch zarzucił płaszcz.Wziąwszy włócznię w rękę, wszedł przez bramę.Ktoś krzyknął.Rozległ się tupot nóg na ulicy i na ścieżce przed nim.Posłyszano hałas.Kery spojrzał dziko wokół siebie i dostrzegł białe chaszcze grzybów, które rosły tu w świetle księżyca.Wczołgał się tam i przyczaił.Strażnicy przebiegli ścieżką.Światło księżyca połyskiwało jak zimne srebro na ostrzach włóczni.Kery zaczął pełznąć na brzuchu, pod osłoną zarośli, w stronę czarnego pałacu.Leżąc na krawędzi srebrzystej, otwartej przestrzeni szukał oczyma następnego miejsca, ku któremu mógłby skoczyć.Budynek był długi i wyniosły, z czarnego marmuru, zdawał się mieć około czterech pięter wysokości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.