[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Conan stał na rozstawionych szeroko nogach, plecami zwrócony do uchodzącego w niebo muru, przygotowując miecz do walki.Jego spojrzenie biegło po powierzchni zrodzonej na tamtym świecie masy.Coś się zmieniło w otoczeniu.Gdzieś daleko, na samej granicy odczuć, pojawiła się jakaś przeszkoda, ledwie zauważalna, ale nieprzyjemna.To, co kiedyś zwano Aminem, w myśli obmacało swoje bezkresne ciało, znalazło miejsce, w które wbiła się żywa drzazga i powoli ruszyło w tę stronę.Mózg złączony z trzech znalazł imię przeszkody, i w nieludzkim umyśle trójjedynego Amina rozpalił się płomień dawnej nienawiści.„Coonaaan…” — po astralnym polu przetoczyła się fala szeptu, podobnego, gdyby ludzkie ucho mogło go usłyszeć, do szelestu trzcin w trzęsawisku o północy.Czarownicy mieli rację: Hełm chronił swojego właściciela przed dotykiem tego czarnego rzadkiego paskudztwa.Nie chronił jednak od duszącego smrodu, od którego łzawiły oczy i kręciło się w głowie.Panowała taka cisza, jakby Conan znalazł się w nieprzeniknionym dusznym kokonie.Aż huczało w uszach.Każdy dźwięk, czy to szuranie podeszew, czy głośniejszy wydech, czy bulgotanie rzadkich pęcherzy w galarecie, która pochłonęła Vagaran, powoli tonął w tym grobowym milczeniu.A gdzie obiecany przez czarnoksiężnika nowy wzrok? Wszystko wokół wygląda po staremu.Znowu oszustwo? „Ech, mimo wszystko trzeba było zabić tego spryciarza” — pomyślał z irytacją Cymmerianin.Gdyby nie przygotowana świadomość przeniknęła do przestrzeni astralnej, nie mającej niczego wspólnego z wyobrażeniem o czasie i przestrzeni, do świata, który nie zna granic, nie wie, czym jest przeszłość i przyszłość — taka świadomość zostałaby w najlepszym razie wchłonięta i rozpuszczona przez astralną substancję, a jej właściciel straciłby rozum, a w najgorszym razie człowieka czekałaby śmierć w takich męczarniach, że nie sposób pomyśleć o niej bez dreszczy.Odszukanie w nieskończoności innego bytu rozerwanej pajęczynki, łączącej kiedyś kata i ofiarę, wymacanie jej wśród miriad różnorakich istot — to praca porównywalna z szukaniem igły w stogu siana.Aj–Berek nie powiedział nikomu o swoich wątpliwościach, nie dał nawet do zrozumienia, że to, za co się wziął, ma wyłącznie iluzoryczne szansę powodzenia.Już lepiej niech wierzą w to powodzenie i tak nic innego im nie pozostaje.I tak nic innego nie można zrobić.Aj–Berek oczywiście nie był jednym z wszechmogących magów naszego świata, którzy umieją podporządkować sobie astralne istoty, ale osiągnięta przez starego czarodzieja pełna koncentracja zdolności i umiejętności na określonym celu, uwolnienie umysłu z przeszkadzających poszukiwaniom innych myśli, prowadziły go właściwą drogą.Już zaczynał wyławiać w otaczającym go Uniwersum obecność potrzebnej mu materii.Z migotań i zjaw, z cieni i półtonów układał jak mozaikę obraz Minionego, w którym powinien znaleźć utracony koniuszek nici.Czas rzeczywisty został w rzeczywistym świecie i nie wiadomo było, ile upłynęło chwil, dni lub lat, gdy Aj–Berek znalazł w końcu cieniutką żółtą pajęczynę, odnowił utraconą magiczną więź z człowiekiem o imieniu Conan i skierował do niego wycieki astralu, wchłaniane przez jego, Aj–Bereka, mózg.Ale czy nie jest już za późno? Czy człowiek, któremu winny otworzyć się Drugie Oczy, jeszcze żyje?Conan nie ruszał się, nie porzucał kawałka odsłoniętej, wypalonej ziemi.Nie było po co się ruszać — przeciwnik już do niego szedł i chyba bardzo się spieszył.Cymmerianin zobaczył, jak na polu czerni wydął się ogromny, dwukrotnie wyższy od człowieka, bąbel, przypominający wrzód, gnijący pryszcz, wstrętny pęcherz na chorym ciele.Niespiesznie, chwiejąc się z boku na bok, bąbel ruszył w stronę Cymmerianina.Conan się przygotował.I wtedy znowu w jego kark wbiła się igła, przebiła na wylot mózg i wyszła, rozdwajając się, z oczu.Ból był tak nieoczekiwany, że barbarzyńca zakrzyczał, zacisnął powieki, dotknął ręką twarzy.Trójjedyne coś, niegdyś zwane Aminem, ślizgało się do swojej ofiary coraz szybciej, z każdą chwilą zmniejszając między nimi odległość.Jego wściekłość rozpalała się coraz silniej.Podarowanym mu przez jego nowych władców wzrokiem widział ledwie zauważalną plamkę błękitnego ognia na tle absolutnego mroku.Głupi człowieczku, jak śmiałeś wejść do domeny, jego, Trójjedynego Amina, władców? A zresztą, to dobrze, że tu jesteś, bezmózgi robaku, jeszcze nie wyrównaliśmy rachunków.Nie martw się i nie spiesz: już wkrótce będzie po wszystkim.Ból ustąpił tak samo nieoczekiwanie jak się pojawił.Conan otworzył oczy i, rozładowując napięcie, najgorszymi słowami przeklął ohydnego czarownika i jemu podobnych, przeklął to obmierzłe miasto, wszelkie plugastwo i pomagających demonom bogów.Uspokoiwszy się, Cymmerianin wpatrzył się w otaczający go świat nowymi (albo — jak je nazwał czarownik?) Drugimi Oczami.Przeobrażony magicznym wzrokiem świat był rozjaśniony odblaskiem, wydzielanym przez wszystkie przedmioty.Nie przyzwyczajone oczy bolały.Pokrywająca miasto, przypominająca smołę ciecz wypromieniowywała żółto–czerwone światło z szarym odcieniem na brzegach.Wyglądała teraz zupełnie inaczej.Przypominała grubą skórę jakiejś niewiarygodnie ogromnej istoty — poprzecinana zmarszczkami, pokryta krótkimi włoskami, z których każdy wyrastał z oddzielnego zagłębienia, upstrzona plamkami, z widocznymi żyłami, gdzieniegdzie pofałdowana.Rytmicznie wydymała się i opadała, jakby pracowały pod nią gigantyczne płuca.Miejsce, gdzie stał Conan i gdzie ciecz rozeszła się pod wpływem działania Hełmu, teraz wyglądało jak rozcięcie płaszcza skóry — jej kawałeczki zwisały, sterczały, miarowo falując, rurkowate wyrostki, z których sączyła się purpurowa ciecz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.