[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dopiero później stwierdziłem, jak głupie jest mieszanie w gnieździe szerszeni.Co do mądrych gier, powinienem się domyślić, że Fleet jest w nich mistrzem.Ale zanim to do mnie dotarło, było już za późno.===a1JjVGVQMgQ2BWcGN1NgUzEAMgY+X2YDNAI7DzoKbF4=Rozdział 8Na dziedzińcu Charles objął mnie ramionami.– Tom! Mój Boże, cóż za pech.Trudno mi w to uwierzyć.Coś ci jest?– Świetnie się czuję – powiedziałem, chociaż w istocie byłem posiniaczony od stóp do głów, a guz u podstawy czaszki nadal pulsował, kiedy kręciłem głową.– Dzięki ci za to – dodałem, przesuwając ręką po czarnej materii fraku, który miałem na sobie.– Wyglądam prawie na człowieka godnego szacunku.– Prawie? – Charles uśmiechnął się, ale oczy miał smutne.– Panie Acton.– Odwrócił się do nadzorcy i uprzejmie pochylił głowę.– Pozwoliłby pan, żebym zabrał pana Hawkinsa do Borough… może do George’a?Radość, która zaiskrzyła się w chytrych niebieskich oczach Actona, szybko zgasła.Och, być proszonym o przysługę przez człowieka na wysokim stanowisku i o dobrej reputacji! Mieć nad nim władzę, mówić tak albo nie!– Żałuję, panie Buckley.– Rozłożył ręce, jakby decyzja nie była zależna od niego.– Pana Hawkinsa przyprowadzono zaledwie wczoraj i nic o nim nie wiem.Jestem pewien, że to uczciwy dżentelmen…Charles wyglądał na obrażonego.– Nie ma co do tego wątpliwości – wypalił.Ładnie z jego strony w takich okolicznościach, chociaż niezupełnie trafnie.– …ale nie mogę pozwolić, żeby wychodził i wchodził do mojego zamku według uznania, szczególnie w dzień sądowy.Inni więźniowie… – Acton wskazał na mężczyzn i kobiety, wyglądających z okien nad nami.Wielu z nich istotnie kipiało z zawiści, że wypuszczono mnie na dziedziniec.Ale nie to było prawdziwą przyczyną odmowy Actona.Tu chodziło o władzę nad człowiekiem sir Philipa.O przypomnienie wszystkim, kto jest naprawdę władcą Marshalsea.Charles zachował się jednak tak, jakby o tym nie wiedział.– Czy donacja na więzienie upewniłaby pana? – zapytał, wyciągając pół korony z sakiewki.Palce zaczęły mnie swędzić.– Zaręczę za niego.– A zaręczysz pan za dwadzieścia funtów jego długu? Jeśli ucieknie? – Acton przechylił głowę, naprawdę zainteresowany.Charles westchnął – wyglądało to, jakby całe jego ciało westchnęło samo z siebie.Skurczył się przy tym na moich oczach o dobrych parę cali.Acton, rozbawiony, obnażył zęby.– Może w końcu nie jesteście takimi wielkimi przyjaciółmi…?Myślę, że nie było co marzyć, że wyjdę przez bramę wartowni do Borough pierwszego dnia spędzonego w więzieniu.Trim powiedział mi poprzedniego wieczora, że Acton pozwala niektórym bardziej zaufanym więźniom wychodzić do miasta pod strażą, żeby załatwiali swoje sprawy i podtrzymywali napływ do kieszeni gotówki, którą wpłacali mu za utrzymanie.Z innych względów to też miało sens – dawało mu reputację dżentelmena, przeczyło plotkom w pubach w Southwark o okrucieństwie, chorobach i jeszcze czymś gorszym.I sprawiało, że więźniowie, przynajmniej po stronie dla dżentelmenów, zachowywali się bardzo przykładnie.Nikt nie chciał stracić przywilejów.Z drugiej strony, jeśli więzień uciekłby z Marshalsea, to nadzorca Acton odpowiadałby za jego długi.Żeby być uczciwym: miał rację, nie ufając mi.Teraz, po spędzeniu nocy w jego zamku, uciekłbym do Mint albo z powrotem do Moll… dokądkolwiek, gdybym tylko miał szansę.Byłem tylko o krok od strony dla pospólstwa.Jeśli Acton się na mnie zaweźmie.Jeśli Fleet znudzi się mną.Nie zapomniałem o żałosnych krzykach, wznoszących się pod niebo ostatniego wieczora – jęków potępionych.Zatem tak, uciekłbym, gdyby Acton wypuścił mnie z więzienia tego ranka.Mój Boże, uciekłbym i nawet za siebie nie spojrzał.Wszystkie oddziały były pod kluczem, a pub był zamknięty; nie mieliśmy wyboru, poszliśmy do pałacu sądu.Kiedy przechodziliśmy pod sądowym portykiem, stwierdziliśmy, że kawiarnia Sarah Bradshaw też jest zamknięta, poszliśmy więc dalej, na górę, do Cycatej Lali, restauracji Macka.Przeciskaliśmy się między adwokatami i urzędnikami, czekającymi, aż zostaną wezwani przez sąd, kłócącymi się na półpiętrach.Papiery mieli przyciśnięte do piersi albo machali sobie nimi przed nosami jak bronią.Ich głosy odbijały się echem od ścian i wszystkie mówiły to samo.Pieniądze.Kto je ma, kto jest je winien, jak można zarobić trochę więcej? „Twój klient jest mi winien trzy funty i dziesięć szylingów.W ostatnim miesiącu obiecano nam trzy gwinee.Podpisać ten dokument? Trzy pensy, sir.Spodziewa się, że jego ciotka zostawi mu dwadzieścia funtów, a wiem z dobrego źródła, że jest chora, naprawdę bardzo chora”.Można by pomyśleć, że na świecie nie ma innego tematu rozmowy, innej myśli w ludzkich głowach.I nie było – w każdym razie nie tutaj.– Panie Hawkins! – zawołał Woodburn, patrząc w dół z najwyższego półpiętra.Zamachał szerokoskrzydłym kapeluszem nad balustradą.– Czy to wielebny Charles Buckley, którego widzę z tobą? Na mą duszę! Panowie, wy się znacie?Charles zaklął po cichu, a na głos zawołał z sympatią:– Ależ to pan Woodburn! Dobry dzień panu.Przepchnęliśmy się do niego po schodach, obok Dębu – oddziału dla kobiet.Rzuciłem tęskne spojrzenie w stronę grubych podwójnych drzwi.Miałem jeszcze spotkać więcej szlachetnych kobiet-dłużniczek – pub był zbyt podłą spelunką, nadawał się raczej dla damulek z miasta.Nie spodziewałem się też, że przyjdą do Fleeta na herbatkę.Niestety, wejście do Dębu było zamknięte na głucho, kiedy sąd miał sesję.Pomyślałem, że w pewnym momencie rozpatrywana będzie moja sprawa.Że rzucą mnie na łaskę i niełaskę pana Fletchera, mojego gospodarza, wściekłego, że uwiodłem jego żonę… albo że jej nie uwiodłem.W każdym razie nie sądziłem, żeby był w łaskawym nastroju.Znów zacząłem się zastanawiać, kto mógł mu wysłać ten obrzydliwy liścik… ale zaraz wypadło mi to z głowy i już o tym nie myślałem.Szkoda, że o tym zapomniałem.– Kochani panowie – westchnął Woodburn, kiedy dotarliśmy na ostatnie piętro.Mocno objął ramieniem młodego Bena Cartera, jakby się bał, że się przewróci na podłogę.Z początku nie poznałem chłopaka, tak był przygarbiony.Niezła była z nich para: stary, gruby kleryk w rozmyślnie wyświechtanym ubraniu i chłopak, za chudy, za poważny, zbyt nieufny jak na swój wiek.Woodburn chwycił w obie dłonie rękę Charlesa i puścił Bena, który aż się zachwiał z wyczerpania.– Przykro mi w związku z Jackiem – powiedziałem cicho.– To był odważny chłopak.Popatrzył na mnie oczami w czerwonych obwódkach.Odniosłem wrażenie, że nie podziela mojego zdania na temat brata.– Mam dla pana wiadomość.– Od pana Handa?– Nie, sir.– W jego głosie był jakiś dziwnie roztargniony ton, jakby wstrząs i smutek zabrały z niego całe życie.– Nie, od ducha.Od kapitana Robertsa.– Naprawdę? – Spojrzałem na niego zdumiony i uśmiechnąłem się.Błysk gniewu.– Przysięgam! Na mą duszę! – Uderzył się pięściami w pierś.– Doskonale, Ben – rzekłem łagodnie.Biedny chłopak dość wycierpiał; poprawienie mu humoru nic nie kosztowało.– I czego ode mnie chciał?Ben lekko rozluźnił pięści.– Powiedział, że dziś w nocy musi z panem porozmawiać.O północy, pod portykiem sądu.Sam na sam.Nie wolno nikomu mówić.– O co chodzi? – Woodburn spojrzał na nas z ciekawością.– Rozmawialiśmy tylko o biednym Jacku – powiedziałem, wspomniawszy na słowa Fleeta o kapelanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|