[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nim jednak zdołałem skoncentrować się na ulotnej obecności, po mojej lewej głośno trzasnęły drzwi i owo coś umknęło poza zasięg.Obejrzałem się przez ramię, wprost na strażnika w mundurze, który wynurzył się z biura ochrony.Wyglądał bardzo oficjalnie, mimo że przekroczył już pięćdziesiątkę: twardziel o matowokasztanowych włosach, które nad czołem nie tyle się cofały, ile uciekały w panice, i z nosem na pewnym etapie jego kariery złamanym i na nowo nastawionym.Strażnik przygładził krawat, jak człowiek wychodzący cało z paskudnej bójki.Przez chwilę sądziłem, że postawi mnie pod ścianą.Jednakże gdy się uśmiechnął, zorientowałem się, że to wyłącznie poza.Był to szczenięcy uśmiech.Uśmiech faceta, który pragnął zostać twoim przyjacielem.–Tak, proszę pana? – spytał energicznie.– Czym mogę służyć?Z trudem zwalczyłem pokusę odpowiedzenia, że dużym ciemnym i paczką czipsów.–Felix Castor.Przychodzę do pana Peele'a.Strażnik skinął głową i wycelował we mnie palcem, jakby się cieszył, że poruszyłem ten temat.Przez chwilę grzebał pod kontuarem, potem wyciągnął czarny długopis „Bic” i skinieniem głowy wskazał leżącą na blacie księgę.–Zechce pan się wpisać? – rzekł.– A ja zawiadomię pana Peele'a, że pan tu jest.Podczas gdy ja bazgrałem w księdze, on podniósł słuchawkę, nacisnął krzyżyk, apotem trzy inne klawisze.–Halo? Alice? – rzekł po chwili.– Jest tu pan Felix – zerknął na księgę – Castro.Czekaw recepcji.Tak.Oczywiście.Jasne.Przekażę mu.Alice? O ile pamiętałem, Peele miał na imię Jeffrey.Strażnik odłożył słuchawkę i machnął zamaszyście ręką w stronę krzeseł – w ten sam sposób aktorzy nakazują publiczności nagrodzić oklaskami orkiestrę.–Zechce pan usiąść, proszę pana? Wkrótce ktoś się tu zjawi.–Dzięki – odparłem.Usiadłem, a strażnik zaczął wymyślać sobie zajęcia za kontuarem.Wyraźnie usiłował sprawiać wrażenie bardzo zajętego.Zamknąłem oczy, wyciszając się, i spróbowałem znów wyczuć ową ulotną obecność – ale niczego tam nie było.Ciche odgłosy poruszeń strażnika wystarczyły, by mnie zdekoncentrować.Minutę później na schodach rozległy się kroki.Uniosłem powieki i spojrzałem na idącą mi na spotkanie kobietę.Było na co popatrzeć.Mierząc ją wzrokiem, przywołałem na pomoc ochronną, profesjonalną obojętność.Dałbym jej niecałą trzydziestkę, możliwe jednak, że była starsza, tylko dobrze się trzymała.Wysoka i bardzo szczupła, żylasta, wygimnastykowana.Prostejasne włosy ściągnęła w ciasny koczek – w innym towarzystwie kojarzyłby się z klasycznym staropanieństwem, ale nie tutaj.Dobrze ubrana – wręcz doskonale, w szary, dwuczęściowy kostium, który świadomie i stylowo naśladował męski garnitur.Buty z szarej skóry, na pięciocentymetrowych obcasach, ozdabiały jedynie niewielkie, czerwone sprzączki.Motyw czerwieni powtarzała chusteczka w kieszonce na piersi.U pasa, zaczepiony do szarego skórzanego paska, wisiał wielki pęk kluczy.Ten szczegół, a także surowa fryzura sprawiały, że wyglądała jak strażniczka w nieskazitelnym kobiecym więzieniu, z rodzaju tych istniejących jedynie we włoskich filmach porno.A potem przemówiła.I, podobnie jak u strażnika, jej głos sprawił, że wszystkie szczegóły nagle straciły znaczenie i ułożyły się w nowy wzór.Głos miała głęboki, interesujący, lecz zimny ton niwelował ten efekt, pokazując mi wyraźnie moje miejsce.–Pan jest egzorcystą? – spytała.Nie potrzebowałem kwasu, by przed oczami stanął mi James Dodson, mówiący: „Pan jest iluzjonistą i klownem”.Nie umiałbym wybrać między nimi.Przywykłem do tego.Choć sam jestem całkiem niekulawy i zwykle budzę sympatię, praca rzuca nieunikniony cień na to, jak ludzie mnie postrzegają i jak ze mną rozmawiają.Spojrzałem wyniosłej pańci prosto w oczy i ujrzałem dokładnie, co widzi: wsiowego naciągacza, oferującego wątpliwe usługi za podwójną cenę.–To ja – rzekłem pogodnie.– Felix Castor.A pani to…–Alice Gascoigne – oznajmiła.– Starsza archiwistka.Mówiąc to, odruchowo wyciągnęła rękę, która pomknęła ku mnie jak kukułka, gdy zegar wybija godzinę.Ująłem ją i uścisnąłem, stanowczo, długo.Teoretycznie dawało mi to szansę pogłębienia pierwszego wrażenia.Nie jestem jasnowidzem, nie mam zdolności parapsychicznych, a przynajmniej nie takich bajeranckich.Nie należę do ludzi, którzy potrafią odczytać cudze myśli równie łatwo jak artykuł w gazecie czy ujrzeć obrazki z możliwej przyszłości.Dysponuję jednak pewną wrażliwością; to niezbędne w mojej pracy.Moje anteny odbierają fale, których inni zwykle nie wykorzystują i świadomie nie monitorują.I czasami zwykłe dotknięcie pozwala mi dostroić się dość mocno, bym błyskawicznie odczytał nastrój, dojrzał powierzchowną myśl, poczuł ulotny smak osobowości.Czasami.Ale nie od Alice.Była szczelnie zamknięta.–Jeffrey jest u siebie – oznajmiła, wykorzystując pierwszą sposobność, aby cofnąćrękę.– Pracuje nad miesięcznymi raportami i nie będzie się mógł z panem zobaczyć.Mówi,żeby pan zaczynał i robił swoje.Potem w dogodnej chwili może pan przysłać mu rachunek.Mój uśmiech stał się nieco wymuszony.Zaczęliśmy naszą znajomość zdecydowanie nie tak jak trzeba.–Myślę – starannie dobierałem słowa – że Jeffrey – pan Peele – ma błędne wyobrażenieco do tego, jak działają egzorcyzmy.Ja muszę się z nim zobaczyć.Alice nie ustępowała.Ton jej głosu opadł jeszcze kilka stopni ku zeru.–Już mówiłam, że to niemożliwe.Będzie zajęty cały dzień.Wzruszyłem ramionami.–W takim razie zechce pani zasugerować bardziej dogodną datę? Alice zapatrzyła się na mnie z mieszaniną zdumienia i szczerej irytacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.