[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mógł być wybrany jednogłośnie.Bo z wszystkich kolegów on jeden naprawdę nadawał się i najlepiej by dał wszystkiemu radę – powiedziałem.Rozpędziłem się już na całego.– Ale w końcu wybrany został ktoś inny, Harry Fencer.A powód? Prosty i wiadomy: Ernie nie zgodził się żebyśmy wysunęli jego kandydaturę.Taki jest nieśmiały i skromny, i w ogóle taki inny.Odmówił – Słowo daję, okropnie nieśmiały.Pani powinna wpłynąć na niego, żeby to w sobie przełamał.– Spojrzałem na nią.– Czy nic o tym pani nie wspominał?–Ani słowa.Pokiwałem głową.–Jakbym widział Ernesta.On właśnie jest taki.Jedyna jego wada to nieśmiałość, zbytnia skromność.Naprawdę, dobrze by było, gdyby pani mogła go przekonać, że nie powinien z tym przesadzać.* W tym momencie zjawił się konduktor sprawdzić bilety i dzięki temu mogłem wreszcie zakończyć przedstawienie.Ale byłem rad, że jej tę gadkę zasunąłem.Wyobraźcie sobie chłopaka tego typu co Ernie Morrow, który ma zwyczaj trzepać kolegów po tyłkach mokrym ręcznikiem, a robi to naprawdę boleśnie i wcale nie przypadkiem.Tacy nie tylko w dzieciństwie są chuliganami.Nie wyrastają z tego do śmierci.Założę się jednak, że po tych wszystkich bredniach, których jej nagadałem, pani Morrow uważa teraz synala za nieśmiałego chłopaka, tak skromnego, że nie chciał nawet zostać przewodniczącym klasy.Zdaje się, że w to uwierzyła.Nigdy nic na pewno nie wiadomo.Matki w tego rodzaju sprawach nie są zbyt sprytne.–Może pani ma ochotę na cocktail? – spytałem.Sam miałem do tego melodię.– Poszlibyśmy do wagonu restauracyjnego.Dobrze?–Ależ, kochanie, czy panu wolno zamawiać w restauracji alkohol? – powiedziała.Ale nie brzmiało to jak morały.Była o wiele za ładna i zanadto miła.żeby prawić morały.–No, właściwie nie, ale zwykle podają mi, bo jestem taki wysoki – odparłem.– i w dodatku mam kilka siwych włosów.– Obróciłem głowę, żeby jej pokazać moje siwe włosy.Szalenie się zdziwiła.– Niech pani pójdzie ze mną, bardzo proszę – powiedziałem.Byłoby mi strasznie przyjemnie wypić cocktail w jej towarzystwie.–Nie, doprawdy myślę, że lepiej będzie, jeżeli nie pójdę.Ale bardzo dziękuję za zaproszenie – rzekła.– Zresztą wagon restauracyjny pewnie już zamknięty.Przecież to noc!Miała słuszność.Zapomniałem, że jest tak późno.Znów popatrzyła na mnie i zadała to pytanie, którego się najbardziej obawiałem.–Ernie pisał, że przyjedzie do domu w środę, że w środę dopiero zaczynają się ferie gwiazdkowe – powiedziała.– Mam nadzieję, że pana nie wezwano do domu wcześniej z powodu jakiejś choroby w rodzinie?Pytała ze szczerym zaniepokojeniem.Czuło się, że to nie jest zwykłe wścibstwo.–Nie, w domu wszystko w porządku – odparłem.– To raczej o mnie chodzi.Czeka mnie operacja.–Ach, jakże mi przykro! – zawołała.Naprawdę zmartwiła się o mnie.Mnie też było przykro, że ją nabrałem, ale już nie miałem odwrotu.–Nic poważnego, proszę pani.Tylko mały guz na mózgu.–Ach!Odruchowo podniosła rękę do ust, taka była przerażona.–Wszystko będzie dobrze.Guz jest tuż pod czaszką.I zupełnie niewielki.Wytną go w ciągu dwóch minut.Wyciągnąłem z kieszeni rozkład jazdy i zacząłem go studiować.Po prostu, żeby przerwać potok kłamstw.Bo jak raz się rozpędzę, mogę bujać godzinami, oczywiście Jeżeli jestem w nastroju.Słowo daję.Godzinami.Potem już niewiele rozmawialiśmy.Ona czytała „Vogue”, a ja patrzyłem długi czas w okno.W Newark osiadła.Na pożegnanie życzyła mi szczęścia, pomyślnego wyniku operacji i wszystkiego najlepszego w ogóle.Nazywała mnie w dalszym ciągu Rudolfem.Zaprosiła mnie też, żebym latem odwiedził Ernesta w Gloucester, w Massachusetts.Mówiła, że mają tam dom tuż nad plażą, kort tenisowy i tak dalej.Podziękowałem grzecznie, ale powiedziałem, że w lecie będę podróżował z moją babką po Ameryce Południowej.To już była bujda nie z tej ziemi, bo moja babcia prawie się nie rusza z domu, chyba że czasem na jakiś przedpołudniowy koncert czy coś w tym rodzaju.Ale tego drania Morrowa nie odwiedziłbym przecież za żadne skarby świata, nawet gdybym miał nóż na gardle.9.Wysiadłem na Penn Station i przede wszystkim poszedłem do budki telefonicznej.Miałem ochotę zadzwonić do kogoś.Walizy postawiłem tuż pod drzwiami, żeby mieć je na oku, kiedy jednak znalazłem się w kabinie, ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć żadnej osoby, do której bym mógł zatelefonować.Mój brat – D.B.– był w Hollywood.Mała siostrzyczka, Phoebe, o dziewiątej leży już zawsze w łóżku, do niej więc nie było po co dzwonić.Phoebe co prawda nie gniewałaby się, nawet gdybym ją ze snu zbudził, ale sęk w tym, że nie ona odebrałaby telefon.Zgłosiliby się na pewno rodzice.Ten numer musiałem skreślić z programu.Z kolei pomyślałem o matce Jane Gallagher; zapytałbym ją, kiedy Jane rozpoczyna ferie.Ale jakoś mi to nie grało.Zresztą nie wypadało telefonować o tak późnej porze.Potem zastanawiałem się, czyby nie zadzwonić do Sally Hayes – znajomej, z którą dosyć często widywałem się w Nowym Jorku – bo wiedziałem, że w jej szkole wakacje już się zaczęły; napisała do mnie długi i fałszywy list zapraszając, żebym przyszedł w Wigilię pomóc jej ubierać choinkę i tak dalej.Bałem się jednak, że telefon odbierze jej matka, i wyobrażałem sobie, jak by na złamanie karku zawiadomiła moją matkę, że jestem w Nowym Jorku.A nawet i bez tego nie paliłem się do rozmówek z panią Hayes.Powiedziała kiedyś swojej Sally, że jestem narwany.Tak powiedziała: narwany i nie wie, czego od życia chce.Przyszło mi wreszcie do głowy, że mógłbym zatelefonować do pewnego chłopaka, który kolegował ze mną w szkole w Whooton i nazywał się Carl Luce.Ale w gruncie rzeczy, nie bardzo go lubiłem.W końcu więc do nikogo nie zadzwoniłem.Wyszedłem z budki telefonicznej po dwudziestu minutach czy coś około tego, zabrałem walizy, polazłem do tunelu, gdzie stoją taksówki, i wsiadłem do jednej z nich.Taki byłem cholernie roztargniony, że podałem kierowcy adres rodziców, po prostu z przyzwyczajenia, odruchowo; na śmierć zapomniałem, że chcę na parę dni przyczaić się w jakimś hotelu i nie pokazywać nosa w domu, póki nie zaczną się ferie szkolne.Opamiętałem się dopiero wtedy, kiedy już byliśmy w połowie drogi przez park.Powiedziałem do kierowcy:–Proszę zawrócić, jak tylko będzie można.Pomyliłem się w adresie.Chciałbym wrócić do śródmieścia.Kierowca zaczął się mądrzyć.–Tu nie wolno zakręcać.Ruch jednokierunkowy.Będę musiał chyba objeżdżać przez Dziewięćdziesiątą Ulicę.Nie chciałem się z nim spierać.–Dobra – powiedziałem.Nagle coś mi się przypomniało: – Ej, słuchaj pan.Pewnie pan zna te kaczki na lagunie w południowej części parku.Co? Kaczki z tego jeziorka? Może pan przypadkiem wie, gdzie się podziewają, kiedy woda zamarza? Nie wie pan tego przypadkiem?Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że mam jedną szansę na milion, żeby trafić na szofera, który by to wiedział.Obejrzał się na mnie, popatrzył jak na wariata.–O co chodzi? – spytał.– Balona pan ze mnie robisz czy jak?–Nie, skąd znowu.Po prostu jestem ciekawy.Nic więcej.Zamilkł, więc ja się też nie odzywałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|