[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale to mnie miesza się w głowie.Muszę oprzytomnieć.– Tatuś wróci, z Beanym, prawda?Wpatruje się we mnie ze smutkiem, marszczy czoło.Ból, który czuje, musi być nie do zniesienia, straciła siostrzyczkę, a teraz boi się, że straci psa i tatusia.To by dopełniło dzieła zniszczenia.I choć gardzę Angusem, musi przeżyć.– Mamusiu, on wróci, prawda? Proszę, mamusiu.– Tak!Osuwam się na kolana, przyciągam ją do siebie i przytulam bardzo, bardzo mocno.– Kochanie, tatuś niedługo wróci, obiecuję.– Obiecujesz?– Naprawdę obiecuję.Milion razy.Chodź, pójdziemy do kuchni, zrobimy herbatę i poczekamy na tatusia i Beany’ego.Nie wierzę w to.Potrzebuję tylko pretekstu, by stać przy kuchennym oknie i patrzeć, czy coś się nie dzieje.Z paskudnego kranu nalewam do czajnika słonawej wody, z wściekłością wbijam wzrok w czerń za oknem.Po prostu czerń.Może jakiś zbłąkany promień księżyca, gdy na chwilę rozstępują się chmury i mgła.Żałośnie słabe światło z naszej kuchni pada na zielony skrawek zimnej, mokrej trawy.Śmieszny prostokąt w jaskrawym kolorze.Przemoczone pranie dziko trzepocze na wietrze.Wiatr wyje, ani trochę nie słabnie.Jakby mógł tak wiać całymi tygodniami.Nadchodzi prawdziwa zima, zapowiada swoje nowe porządki.– Patrz, mamusiu!Ciemność przebijają kolce światła.Zamglone promienie reflektorów.Może latarki? Światła na łodziach? To musi być Gordon i jego przyjaciele: tak, widzę sylwetki mężczyzn na molu, snopy światła z ich latarek przecinają się i łączą ze sobą, jak światła szukające w czasie wojny bombowców nad Londynem.Najwyraźniej wybierają się na wodę.Łodzie okrążają Salmadair, jest ich kilka, teraz nawet wyraźnie je widzę.Potężny promień światła z łodzi kołysze się na falach i pomarszczonym piasku – ktoś trzyma w ręce reflektor.Przeszukuje mokradła.Próbuję podążać za światłem, ale mgła gęstnieje i już nic nie mogę zrobić.Cała cieśnina jest doliną mgieł.Jak w takich warunkach znajdą Angusa? Czy w ogóle mnie to obchodzi?Tak, obchodzi mnie.Może z niewłaściwego powodu.Chcę, żeby wrócił żywy, bym mogła doprowadzić do konfrontacji.– Chodźmy do salonu – mówię do Lydii.– Dlaczego?– Nic nie widać.– Co to za światła, mamusiu?– Ludzie próbują pomóc tatusiowi, to wszystko.Wszyscy próbują pomóc.Biorę ją za rękę i zdecydowanie prowadzę do salonu.Razem dokładamy do kominka.W ciągu ostatniej godziny ogień prawie zgasł, zaniedbany i zapomniany.Lydia pilnie i ostrożnie podaje mi mniejsze polana, a ja wrzucam je w płomienie.Buchają na nowo.– Mamusiu, co chciałabyś, żeby padało, gdyby nie padał deszcz?– Że co?Spogląda na mnie, w zamyśleniu mruży oczy.Jej ładna blada twarzyczka jest trochę ubrudzona, ma sadzę na podbródku.Uśmiecham się, próbuję nie myśleć o Angusie i o Kirstie, o przytulaniu i całowaniu.– Co? – pytam.– Gdyby deszcz nie był z wody, to z czego chciałabyś, żeby był? Ja bym chciała, żeby był z kwiatów, żeby z nieba padały kwiaty, to by było takie ładne.– Tak.– Albo ludzie.– Śmieje się cicho.– To by było zabawne, prawda, mamusiu? Padający z nieba ludzie, wszędzie, o popatrz, POPATRZ, wygląda jak tęcza!Wskazuje na płomienie w kominku.Jeden z języków ognia, które wystrzeliwują z polan, jest fioletowo-niebieski.Razem wpatrujemy się w ogień, potem siadamy na sofie i siedzimy przytulone pod kocem, który pachnie Beanym.Rozmawiamy o psie, ale tylko o miłych rzeczach, bo chcę odwrócić jej uwagę.Słucha mnie, kiwa głową i śmieje się, i ja też się śmieję, ale nawet w tym śmiechu wyczuwam smutek i gniew.To tak strasznie długo trwa.Gdzie jest Angus? Nie mogą go znaleźć.Nie udaje im się.Wyobrażam sobie chłopaków z The Selkie przeczesujących mokradła, zmęczonych, zacierających zmarznięte ręce, chuchających w palce, niepotrafiących spojrzeć sobie w oczy.Wiedzą, że zawiedli, nigdzie go nie widać, będziemy musieli poczekać…Przetrwałybyśmy, gdyby Angus zginął? Może i tak.Przynajmniej coś by się skończyło.Płomienie wznoszą się i opadają.Patrzę na córkę: spogląda na ogień, który odbija się w jej lśniących niebieskich oczach.– Saro.Co?– Jezu.– Tatuś!To Angus.Stoi w drzwiach, pokryty błotem, prawie jakby był ulepiony z błota, jego oczy to mroczne, żywe szczeliny w ciemnej mazi.Ale żyje.Za nim stoi Gordon i inni mężczyźni, wszyscy się śmieją.Ich głosy wypełniają dom.Pachną olejem napędowym, wodorostami i gęstym, kleistym błotem – i Angus żyje.Lydia zrywa się z sofy, biegnie do niego, ale on trzyma ją na dystans, całuje ją w czoło.– Wiem, że chcesz mnie przytulić – mówi, z trudem podchodząc do sofy.– Ale nie radzę ci.To błocko śmierdzi.Lydia podskakuje z radości.– Tata tata!– Jezu, myślałyśmy… – Prawie to mówię, ale powstrzymuję się.Ze względu na Lydię.Ze względu na wszystkich.Gordon mi przerywa:– Wyłowiliśmy pani męża jakieś trzy metry od mola w Ornsay.Angus wygląda na zmieszanego.Podchodzi do mnie i delikatnie cmoka mnie w policzek.Próbuję się nie wzdrygnąć.Spogląda na mnie dziwnie, podejrzliwie, i mówi:– W tej mgle nie miałem pojęcia, gdzie jestem.Patrzę ponad jego ramieniem.Nie ma psa.Gdzie jest pies?– Beany?Lydia wpatruje się w ojca jak urzeczona, ale z troską [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.