[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za oknami powoli ciemniało, a do tej pory nie pojawił się goniec z wieścią od Haszyda, że podły zabójca został złapany.Innych wieści również nie było.Nikt i nic nie zakłócało samotności turań-skiego szacha.Zbliżała się północ, gdy szach rzucił się do drzwi, wiodących z pokojów na korytarz, otworzył je jednym szarpnięciem i, ciągnąc za sobą strażników pilnujących komnat Dżumala, zaczął biec korytarzami i schodami do wyjścia z pałacu.Jak leopard atakuje z nocnych ciemności swoją ofiarę, tak nieoczekiwanie na szacha spadła straszna myśl: już nigdy nie zobaczy swojego syna.Nigdy.Jutro Amina pochowają - nie we wspólnej mogile, jak sądził stróż kostnicy Kumarandż, ale w oddzielnej, ze wszystkimi honorami.Ale on, ojciec, nie będzie mógł pożegnać się z synem.Szach nie może brać udziału w pogrzebie zwykłego strażnika.Zwyczaje i tradycje jego kraju, jego pozycja nie pozwalały na to.I już nigdy nie zobaczy.Nie! Musi! Ma obowiązek pożegnać się, ostatni raz spojrzeć na tego, w którym płynęła jego krew.Zamknąć mu oczy.Dotknąć go.I szach rzucił się do drzwi, na korytarz, do wyjścia z pałacu.Z rozkazu Dżumala jego słudzy odszukali wśród sług Haszyda kogoś, kto za dobrą opłatą zgodził się zaprowadzić Turańczyków do miejskiej kostnicy, położonej na peryferiach miasta.I oto na ulicach Vagaranu widać niesiony przez stale zmieniające się sługi palankin, w którym ukryty za opuszczonymi zasłonkami szach Dżumal drżącymi palcami przebiera paciorki, próbując się-120-uspokoić.Przed, za i po bokach palankinu maszerują po khorajskim mieście Turańczycy, dwudziestu najlepszych strażników szacha.Widzą to, od czego odgrodził się jedwabnymi storami ich władca -niespokojne miasto.Konne patrole straży miejskiej oświetlają pochodniami ciemne ulice.Wyłaniają się zza rogów i natychmiast kryją się ciemnych zaułkach różne podejrzane typy.Nie śpią również ludzie z oczami pełnymi jednakowo fanatycznej koncentracji, nieobecnymi oczami kapłanów dokonujących jakiegoś rytuału.Strażnikom Dżumala obce miasto nie podoba się w tę noc.Wejście na trybuny zamykano co wieczór, ale osobisty czarownik władcy Vagaranu bez przeszkód ominął straże, wszedł na arenę i zastygł pośrodku.Nie wiedział, po co tu przyszedł, czego ma szukać, ale z jakiegoś powodu był przekonany, że odpowiedź na wszystkie pytania znajdzie właśnie tutaj.Ogromne purpurowe słońce już w połowie skryło się za trybunami i na piasek, mieniący się krwawo w jego konającym świetle, padł czarny cień murów areny.Wieczorny wietrzyk szeptał coś w szczelinach grubych kamiennych murów, tworzył malutkie piaszczyste wiry, poruszał siwe wąsy i włosy maga.Panowała cisza, ucichł nawet uliczny szum.Miasto jakby się przyczaiło, przeczuwając, że tej nocy zdarzy się coś takiego, co zmieni los nie tylko Vagaranu, ale być może również całego świata.Ale co się miało wydarzyć?Aj -Berek oczyścił swój mózg z myśli, rozluźnił ciało, otworzył umysł i przeniknął w astralną przestrzeń.To, co zobaczył, było tak nieoczekiwane, wyraziste i przerażające, że stary czarownik się zachwiał.Z jego ust spłynął mimowolny jęk.W rzeczywistości nadal stał na stygnącym piasku areny, słońce świeciło mu w plecy, świat był cichy i spokojny.Ale w przestrzeni astralnej Aj-Berek zauważył, że płynie nad bezdenną, dyszącą palącym chłodem dziurą, ziejącą pośrodku piaszczystego kręgu.Mroźny cuchnący wiatr, wyrywający się z przepaści, bezlitośnie szarpie włosy jego astralnego ciała, targa odzienie, utrudnia oddychanie.Zielonawoczarne, oślizłe ściany tej niemal okrągłej studni, sięgającej aż do serca wszechświata, drżą, rytmicznie kurczą się, konwulsyjnie falują, poruszają się jak żywe, wyglądając jak rozwarte łono jakiegoś olbrzymiego monstrum, dla którego na ziemi nie ma ni miejsca, ni nazwy.I stamtąd, z przepaści, na Aj-Bereka lecą pułki istot, zrodzonych w koszmarnych snach-121-szaleńca.Sąjeszcze daleko, ale roją się jak pszczoły, wyją, wymachują złowieszczo błyszczącą bronią i zbliżają się - szybkie, jak strzała wypuszczona z łuku, nieokiełznane jak oszalały tygrys.Dyszą taką nienawiścią do ludzi, taką żądzą zgładzenia całego rodu ludzkiego, że przerażony Aj-Berek czym prędzej powrócił do świata fizycznego.W tym świecie nic się nie zmieniło.Nadal panowała pełna spokoju cisza, słońce kontynuowało swoją wędrówkę za horyzont i już prawie schowało się za trybunami.Nic nie wskazywało na kryjącą się pod areną przepaść, czekającą tylko na odpowiedni moment, żeby wychlusnąć na ziemię swoją koszmarną zawartość.Aj-Berek odetchnął i otarł pot z czoła.Jeszcze nigdy przedtem nie stykał się z tak potężnym i tak wściekłym przejawem mocy z tamtego świata.Czuł się jak bezbronny robak, którego poryw huraganu oderwał od znanej, przytulnej i bezpiecznej gałązki i niósł ku niewiadomemu.- Witaj na ziemi, od wieków przynależnej twemu narodowi -rozległ się z tyłu cichy, pełen szacunku głos.Aj-Berek gwałtownie się odwrócił [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.