[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Nie rozpaczaj.Znajdę sposób, żeby ci pomóc.Na razie dałem chłopcu parę zapasowych ubrań, garnek do gotowania i kilka pomniejszych drobiazgów.Na litość boską, uważaj.Będę się za ciebie modlił.Twój kochający przyjaciel, Charles.Wsadziłem list do kieszeni.Benjamin już szedł przez dziedziniec do mojej nowej kwatery.Pokój Fleeta znajdował się w pierwszym budynku dla więźniów, w północno-zachodnim narożniku więzienia.Idąc za nim, uświadomiłem sobie, że musi być bratem Jacka Cartera.Jack pytał o Bena, teraz zauważyłem podobieństwo.Zatrzymałem go przy głównym wejściu i próbowałem zabrać mu paczkę.– Powinieneś iść do brata – powiedziałem.– Pytał o ciebie.Wyrwał mi paczkę i kopniakiem otworzył drzwi.– Pracuję.A także jestem z tego dumny.Dumny, że zarabiam na swoje utrzymanie.Benjamin nie musiał wspinać się na mur, żeby uciec z więzienia jak jego brat Jack – znalazł sobie zajęcie.Ale nie mógł sobie pozwolić na przerwę w pracy, chociaż wiedział, że wieczorem Jack umrze.Wyjąłem pół szylinga, przysięgając sobie, że to będzie mój ostatni dobry uczynek w tym parszywym miejscu.Chłopiec szeroko otworzył oczy, nie poruszał się, wstrzymał oddech.– Proszę – powiedziałem, kładąc mu monetę na dłoni.– Dziś wieczór pracujesz dla mnie.Idź do brata.Załatwię to z panem Handem.Ruszaj, biegnij, do cholery! Zanim zmienię zdanie!Kwatera Fleeta znajdowała się na pierwszym piętrze.Pokój był większy od tego, z którego dopiero co uciekłem, z dwoma łóżkami i wielkim oknem, wychodzącym na mur do gry w piłkę i dom Actona.Ale był tak zagracony, że ledwie mogłem się ruszać, nie nadeptując na coś.Wyglądał raczej na lombard niż na pokój mieszkalny – lombard splądrowany przez wariatów.Stosy książek chwiały się niebezpiecznie pod ścianami, a podłoga zarzucona była nieużywanymi ubraniami, zmieszanymi ze starymi perukami, pogiętymi metalowymi kuflami, zużytymi fajkami.Leżało tam także coś, co wyglądało na kieł słonia, wynurzający się spod skórzanych portek.Przeszedłem przez pokój do łóżka, które, jak się domyśliłem, było moje i usunąłem z niego małą biblioteczkę broszur sprzedawanych przez ulicznych przekupniów: ostrych satyr, powieści, a nawet – ku mojemu zaskoczeniu – oprawionych i wydrukowanych kazań.Nie uważałem Fleeta za człowieka oddanego wierze.Na wewnętrznej stronie okładki kazań była ręcznie napisana informacjaUżyteczny Dyskurs danydo poważnej lektury i pożyczaniainnym osobomgratis, ale nie wolnogo sprzedawać, zastawiać albo trzymaćza długo, a takoż źle używaćprzez wszelkich CzytelnikówWiel.Andrew Woodburn, 1725Kolejne kilka stron zostało wydartych.Wyjąłem kilka monet, w które zaopatrzył mnie Jakes wraz z półgwineą od Moll i położyłem je na łóżku.Wyszedłem do parku z mocnym zamiarem pomnożenia swoich funduszów i dwie godziny później miałem mniej prawie o szylinga.Żadnej dobrej passy więcej, poważnie się napomniałem.Nie mogę sobie na nią pozwolić.Zdjąłem żakiet, położyłem się i zamknąłem oczy.Kiedy się obudziłem, słońce zachodziło, a gdzieś w Borough dzwonił dzwon.Przełknąłem z bólem.Usta miałem suche i spieczone.W głowie mi huczało, a ciało miałem obolałe od bicia z poprzedniej nocy.Ostrożnie przejechałem palcami po żebrach.Miałem szczęście – nie było poważniejszych uszkodzeń.Z czasem nocna napaść zaczęła się wydawać snem wywołanym gorączką, tyle się wydarzyło, odkąd szedłem tą przeklętą uliczką.Ale teraz znów miałem to przed oczami; wspomnienia nieustannie wracały, zadrapania i siniaki swędziały i pulsowały, jakbym dopiero co je zebrał.Gdybym nie poszedł z tym posłańcem.Gdybym bardziej uważał, dokąd idziemy…Nabiłem sobie fajeczkę i pokuśtykałem do krzesła przy oknie.Na dworze nocny strażnik zapalał latarnię stojącą pośrodku dziedzińca, a przechodzący więźniowie rzucali długie cienie.Po raz pierwszy od mojego przybycia spokój zapanował w Marshalsea.Ledwie znowu zacząłem drzemkę, kiedy rozległo się ostre pukanie do drzwi.Usiadłem zaskoczony i ujrzałem szczupłego, eleganckiego mężczyznę około trzydziestki, opierającego się o ramę drzwi.Przyglądał mi się przyjaźnie.Był porządnie ubrany w nieskazitelną koszulę wiązaną na tasiemki i dobre wełniane spodnie.Przeszedł jak tancerz między stosami rzeczy Fleeta i podał mi rękę; jego małe, łagodne brązowe oczy lśniły z zadowolenia.Jeden z tych, których można od razu polubić.Polubiłem więc Trima od razu.– Witam.– Witam, panie…?– Trim.Po prostu Trim – uśmiechnął się.– Fryzjer.– Wystawił kciuk w stronę sufitu.– Jesteśmy sąsiadami.Cela Trima znajdowała się na wyższym piętrze, dokładnie nad moją.Wynajął wielki pokój o ładnych proporcjach z dwoma porządnie zasłanymi łóżkami, przysuniętymi do ściany.Drugie łóżko było puste.Ostatnie promienie słońca lśniły na nieskazitelnej podłodze i ogromnych pękach ziół zwisających z sufitu.Czysty, świeży zapach majeranku i polnych ziół maskował lekki zapach tytoniu i stęchły zaduch wilgotnego drewna, który przesiąkał wszystkie więzienne kwatery.Trim postawił krzesło pośrodku pokoju i gestem nakazał, żebym usiadł.Podszedłem, a deski podłogi skrzypiały i uginały mi się pod nogami.Było jasne, że czerpie dumę ze swojego biznesu – pokój był ładny i czysty jak u fryzjera na Mayfair, ale Trim nie mógł nic poradzić na ogólną zgniliznę panującą w oddziałach.Przyniósł miedzianą miskę z parującą gorącą wodą, pachnącą lawendą, postawił ją ostrożnie na stoliku, obok kawałka mydła i lustra z rączką z kości słoniowej.Zawiązał sobie w pasie fartuch i ze skrzynki wyjął srebrną brzytwę.Przypomniałem sobie przysięgę, że nie wydam więcej pieniędzy i nachyliłem się do przodu.– To miłe z pańskiej strony… ale nie jestem pewien, czy mogę sobie pozwolić…Przerwał mi machnięciem ręki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
|
Odnośniki
|