[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po raz pierwszy zwrócił się adwokat w dłuższych słowach wprost do Blocka.Zmęczonymi oczami patrzał przed siebie bez celu, to znowu na Blocka, który pod wpływem tego wzroku znowu powoli osunął się na kolana.— To oświadczenie sędziego nie ma dla ciebie żadnego znaczenia — rzekł adwokat.— Nie przerażajże się za każdym słowem.Jeśli to się powtórzy, nic ci więcej nie zdradzę.Nie można zacząć zdania, żebyś nie patrzał zaraz takim wzrokiem, jakby teraz miał zapaść ostateczny wyrok na ciebie.Wstydziłbyś się wobec mego klienta! Podważasz też zaufanie, które on we mnie pokłada.Czego właściwie chcesz? Żyjesz jeszcze, jeszcze jesteś pod moją opieką.Bezmyślny strach! Wyczytałeś gdzieś, że wyrok ostateczny w niektórych wypadkach przychodzi znienacka, z dowolnych ust, o dowolnym czasie.Z wieloma zastrzeżeniami jest to zresztą prawdą, ale równie dobrze jest prawdą, że twój strach napawa mnie wstrętem i widzę w tym brak niezbędnego zaufania.Cóż ja takiego powiedziałem? Powtórzyłem oświadczenie jednego z sędziów.Wiesz, że mnożą się najrozmaitsze poglądy w związku z postępowaniem sądowym, aż nie sposób się w tym rozeznać.Ten sędzia na przykład przyjmuje inny niż ja termin dla początku postępowania prawnego.Różnica przekonań, nic więcej.W pewnym stadium procesu daje się według starego zwyczaju znak dzwonkiem.Według zapatrywania tego sędziego tym się zaczyna proces.Nie mogę ci teraz powiedzieć wszystkiego, co przeciw temu przemawia, i tak nie zrozumiałbyś tego, niech ci wystarczy, że wiele przemawia przeciw temu.Block wodził zmieszany palcem po sierści dywanika, z trwogi z powodu orzeczenia sędziego zapomniał na jakiś czas o własnej uniżoności wobec adwokata, myślał tylko o sobie i na wszystkie sposoby tłumaczył sobie słowa sędziego.— Block — upomniała go Leni i za kołnierz surduta podniosła nieco w górę.— Zostaw teraz futro i słuchaj, co mówi adwokat.(Rozdział powyższy pozostał nie dokończony.).ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.W katedrze.K otrzymał zlecenie, aby pokazać kilka zabytków sztuki pewnemu włoskiemu klientowi banku, który po raz pierwszy przebywał w tym mieście, a na którego przyjaźni bardzo bankowi zależało.Było to zlecenie, które w innych okolicznościach na pewno uważałby za zaszczytne, a które jednak obecnie, gdy tylko z wielkim trudem udawało mu się zachować jeszcze swoje znaczenie w banku, przyjął z niechęcią.Każda godzina, która go odrywała od biura, sprawiała mu kłopot.Wprawdzie nie mógł już teraz wyzyskiwać czasu swego urzędowania nawet w przybliżeniu tak jak dawniej, spędzał nieraz godziny całe pod jakimś ledwie wystarczającym pozorem prawdziwej pracy, ale jeszcze większe były jego zmartwienia, gdy nie był w biurze.Zdawało mu się wtedy, że widzi, jak zastępca dyrektora, który przecież zawsze czyhał na jego potknięcie, przychodzi od czasu do czasu do jego gabinetu, siada przy jego biurku, przeszukuje jego papiery, a strony, z którymi K.już od lat był prawie zaprzyjaźniony, przyjmuje sam i odstręcza od niego, ba, może nawet wykrywa błędy, którymi K.czuł się teraz podczas roboty z tysiąca stron zagrożony i których nie mógł już uniknąć.Dlatego, jeśli mu czasem zlecano nawet najzaszczytniejszą misję na mieście czy krótką podróż w sprawach urzędowych — takie zlecenia zbiegiem przypadku mnożyły się w ostatnich czasach — nietrudno było o podejrzenie, że chciano go na jakiś czas oddalić z biura i skontrolować jego pracę albo też uważano go za zbędnego w biurze.Mógłby się od większości tych zleceń bez trudności uchylić, jednakże nie śmiał, bo jeśli jego obawy były choćby częściowo uzasadnione, to odrzucenie tych zleceń było równoznaczne z przyznaniem się do swych obaw.Z tego powodu przyjmował je pozornie obojętnie i przemilczał nawet, mając odbyć uciążliwą, dwudniową podróż w interesach, swoje poważne przeziębienie, byle tylko nie narazić się na ryzyko wstrzymania go od podróży z powodu panującej właśnie jesiennej słoty.Gdy z wściekłym bólem głowy wrócił z tej podróży, dowiedział się, że nazajutrz towarzyszyć ma włoskiemu klientowi banku.Pokusa, by bodaj tym razem się oprzeć, była bardzo wielka, zwłaszcza że misja, którą mu teraz wyznaczono, nie była zajęciem bezpośrednio z interesami związanym, spełnienie tego towarzyskiego obowiązku względem przyjaciela banku było bezsprzecznie samo przez się dość ważne, tylko że nie dla K., który dobrze wiedział, że może się utrzymać jedynie dzięki konkretnym wynikom w pracy i jeśli mu się nie uda ich osiągnąć, będzie zupełnie bez znaczenia, choćby niespodziewanie nawet udało mu się oczarować tego Włocha.Nie chciał i na jeden dzień usunąć się z terenu swej pracy, bo obawa, że nie zostanie z powrotem przyjęty, była zbyt wielka — czuł całkiem wyraźnie, że przesadza z tą obawą, a jednak go przygniatała.W tym wypadku, co prawda, było wprost niemożliwe wymyślić jakiś odpowiedni pretekst, jego znajomość włoskiego była wprawdzie nieświetna, jednakże wystarczająca: decydujące było to, że K.z dawniejszych czasów posiadał pewne wiadomości z zakresu historii sztuki, o czym miano w banku przesadne mniemanie, dzięki temu, że K.był jakiś czas, chociaż tylko z powodów handlowych, członkiem miejskiego towarzystwa opieki nad zabytkami.A że Włoch był, jak głosiła pogłoska, miłośnikiem sztuki, więc wybór K.na jego cicerone rozumiał się sam przez się.Był bardzo deszczowy, burzliwy poranek, gdy K., wściekły na dzień, który miał przed sobą, już o siódmej godzinie przyszedł do biura, aby wykończyć choć trochę roboty, nim wizyta odciągnie go od wszystkiego.Był bardzo zmęczony, gdyż aby się trochę przygotować, pół nocy spędził na studiowaniu włoskiej gramatyki; okno, przy którym zwykł w ostatnich czasach za często przesiadywać, kusiło go bardziej niż biurko, lecz przemógł się i siadł do roboty.Niestety, natychmiast wszedł woźny i oznajmił, że pan dyrektor posłał go, by zobaczył, czy pan prokurent już jest; jeśli jest, niech będzie tak uprzejmy i uda się do sali reprezentacyjnej, pan z Włoch już przybył.— Już idę — powiedział K., schował do kieszeni mały słowniczek, wziął pod pachę album osobliwości miasta, który przygotował dla cudzoziemca, i poszedł przez biuro zastępcy dyrektora.Był szczęśliwy z tego, że tak wcześnie przyszedł do biura i mógł być natychmiast do dyspozycji, czego na pewno nikt poważnie się nie spodziewał.Biuro wicedyrektora było oczywiście jeszcze puste jak w głęboką noc, prawdopodobnie miał woźny i jego wezwać do reprezentacyjnej sali, jednakże bez skutku.Gdy K.wszedł do sali, podnieśli się obaj panowie z głębokich foteli.Dyrektor uśmiechnął się uprzejmie, widocznie bardzo zadowolony z przyjścia K., natychmiast przedstawił panów, Włoch potrząsnął ręką K.i ze śmiechem nazwał kogoś rannym ptaszkiem, K.nie rozumiał dokładnie, kogo miał na myśli, było to zresztą jakieś dziwne słowo i K.odgadł jego sens dopiero po chwili.Odpowiedział kilkoma gładkimi zdaniami, które Włoch przyjął znowu ze śmiechem, przy czym kilkakrotnie pogładził nerwowo ręką swój stalowosiwy, krzaczasty wąs.Ten wąs był z pewnością perfumowany, wprost kusił, aby zbliżyć się i powąchać.Gdy wszyscy siedli i zaczęła się wstępna rozmowa, zauważył K.z wielkim niezadowoleniem, że rozumie Włocha tylko fragmentarycznie.Gdy mówił zupełnie spokojnie, rozumiał go prawie całkowicie.Były to jednak rzadkie wyjątki, przeważnie mowa płynęła mu z ust szybkim strumieniem, potrząsał głową, jakby ciesząc się z tego powodu.Ale w trakcie takiej mowy wplątywał się regularnie w jakiś dialekt, który dla ucha K [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.