[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.–Rozkaz, sir.Dziękuję, sir.Kelven jednak prędko przestał myśleć o promocji, gdyż pewna niepokorna część jego umysłu zliczała już lata świetlne, które przemierzył w ciągu tygodnia.Musiał być blisko pobicia jakiegoś rekordu.I teraz znowu miał wrócić na Lalonde, sprowadzić pomoc dla starych przyjaciół.To poprawiło mu humor.Nareszcie koniec z uciekaniem.–Rozkazuję nałożyć areszt na „Lady Makbet” i załogę statku – zwrócił się Aleksandrovich do Maynarda Khanny.– Niech się tłumaczą przed oficerami z biura wywiadowczego.„Santa Clara” zmaterializowała się sto dwadzieścia tysięcy kilometrów od Lalonde, niemal dokładnie pomiędzy planetą a księżycem Rennisonem.Świt obejmował coraz większe obszary Amariska; w blasku poranka połowa dorzecza Juliffe lśniła niczym pajęczyna srebrnych żyłek.Może to właśnie ze względu na wczesną porę dnia centrum ruchu lotniczego nie dawało żadnej odpowiedzi.Kapitan Zaretsky bywał już jednak na Lalonde i znał panujące tu zwyczaje, więc nie przejął się specjalnie ciszą w eterze.Z kadłuba wynurzyły się panele termozrzutu, a komputer pokładowy obliczył wektor lotu mający doprowadzić statek na pięćsetkilometrową orbitę równikową.Zaretsky uruchomił główny napęd i „Santa Clara” ruszyła z przyspieszeniem 0,1 g.Był to duży kliper towarowy, który dwa razy w roku odwiedzał osady Tyrataków, przywożąc nowych kolonistów i zabierając ładunek rygaru.Na pokładzie miał ponad pięćdziesiąt rozpłodowców, którzy wałęsali się bez przerwy po ciasnych modułach mieszkalnych; naczelne ksenobionty nie korzystały z kapsuł zerowych, jakkolwiek przedstawiciele niższych kast odbywali podróż w częściowym uśpieniu.Kapitan Zaretsky nieszczególnie lubił pracować dla kupców Tyrataków, którzy jednak zawsze płacili na czas, czym zjednywali sobie właścicieli statków.Gdy „Santa Clara” zbliżała się spokojnie do celu, Zaretsky otworzył kanały łączności z dziewięcioma statkami na orbicie parkingowej Lalonde.Wysłuchał opowieści o zamieszkach, rzekomych najeźdźcach i trwających czwarty dzień walkach w Durringham.Od dwóch dni nie było żadnej wiadomości z miasta i dowódcy zastanawiali się, co robić.Zaretsky wcale się tym nie martwił.W hangarze „Santa Clary” czekał średniej wielkości kosmolot pionowego startu, a warunki kontraktu nie zmuszały go do kontaktów z osadami ludzi.Zesłańcy mogli sobie wszczynać rebelię, jego to nic nie obchodziło.Kiedy otworzył kanał łączności z Tyratakami na powierzchni planety, ci poinformowali go o kilku potyczkach z ludźmi, którzy „byli jacyś dziwni”.Mimo wszystko osadnicy przygotowali ładunek rygaru i czekali na sprzęt tudzież nowych farmerów.Kapitan zapewnił o swym rychłym przybyciu i przy włączonych silnikach wszedł wolno na orbitę.Dysze wylotowe „Santa Clary” malowały cienką błyszczącą nitkę na tle gwiazd.Jay Hilton siedziała wśród traw sawanny, na kamienistej wyniosłości pięćdziesiąt metrów od domu.Skrzyżowała nogi i zadarła głowę, obserwując statek kosmiczny, który zwalniał na orbicie.Żal i tęsknota wyciskały łzy z jej oczu.Po dwóch tygodniach mieszkania pod jednym dachem z ojcem Horstem zaznaczyła się wyraźna zmiana w jej wyglądzie.Przede wszystkim bujne, srebrzystobiałe włosy przycięto jej na długość zaledwie centymetra, dzięki czemu łatwiej było je utrzymać w czystości.Tego dnia, kiedy ojciec Horst zabrał się do nich nożyczkami, wylała istne morze łez.Matka tak pieczołowicie dbała o te włosy: myła je specjalnym, przywiezionym z Ziemi szamponem i rozczesywała co wieczór, póki nie nabrały połysku.Włosy stanowiły ostatni pomost łączący ją z tym, co minęło, i zarazem ostatnią nadzieję, że kiedyś dawne czasy powrócą.Gdy ojciec Horst skończył strzyżenie, w głębi serca poczuła, że jej najpiękniejszy sen, w którym wszystko wygląda normalnie, jak dawniej, jest tylko bzdurną dziecięcą mrzonką.Musiała teraz być dzielna, dorosła.Choć kosztowało to tyle wysiłku…Chciała tylko, żeby mama wróciła, nic więcej.Cieszyła się poważaniem u reszty dzieci.Była najstarsza i najsilniejsza z grupy.Ojciec Horst zawsze na niej polegał, gdy rzecz dotyczyła utrzymania w ryzach młodszych dzieciaków.Te często jeszcze pochlipywały nocą.Leżąc w ciemności, Jay słyszała ich płacz za rodzicami i rodzeństwem; pragnęły wrócić do arkologii, gdzie nie przeżywały tak koszmarnych chwil jak tutaj.Różowa korona brzasku tonęła w fali błękitu, który rozpływał się po niebie, gasząc gwiazdy.Rennison jaśniał jeszcze bladym sierpem, lecz trzeba było wytężyć wzrok, żeby zobaczyć smugę po przelocie statku kosmicznego.Jay rozplotła nogi i zeszła ostrożnie po kamieniach.Na skraju sawanny stał prosty drewniany budynek z bateriami słonecznymi, które lśniły na dachu w silnym porannym świetle.Przed domem kręciły się dwa psy, labrador i owczarek alzacki.Jay pogłaskała je, wchodząc na ganek po skrzypiących schodkach.Krowy w zagrodzie porykiwały żałośnie z wymionami pełnymi mleka.Jay weszła do środka frontowymi drzwiami.W głównej izbie unosiły się ciężkie kuchenne zapachy i woń wielu spoconych ciał.Pociągnęła podejrzliwie nosem.Ktoś znowu zsikał się do łóżka.Podłogę szczelnie zaścielały koce i śpiwory, których właściciele dopiero zaczynali się ruszać.Tu i ówdzie wysypywała się zawartość płóciennych worków służących za sienniki.–Wstawać! Prędzej! – Jay klaskała w dłonie, rozsuwając jednocześnie trzcinowe żaluzje.Do środka złocistymi pasmami wlało się słońce, w którym mrużyły się powieki i krzywiły twarze.Na podłodze z majopi tłoczyło się dwadzieścioro siedmioro dzieci, od dwuletniego szkraba po Danny’ego, chłopaka niewiele młodszego od Jay.Wszyscy byli krótko ostrzyżeni i nosili niezdarnie poprzeszywane ubrania dorosłych.– Ruszajcie się! Danny, dziś twoja grupa doi krowy.Andria, ty dowodzisz podczas gotowania: na śniadanie ma być herbata, płatki i jajka na twardo.– Jay zignorowała dobiegające ją zewsząd pomruki, ponieważ i jej wychodziły już bokiem te monotonne posiłki.– Shona, weź ze sobą trzy dziewczyny i pozbieraj jajka.Shona uśmiechnęła się nieśmiało, w miarę możliwości.Była wdzięczna za to, że przydzielano ją do codziennych prac, traktując na równi z pozostałymi.Jay po pewnym czasie oduczyła się uciekać wzrokiem od nieszczęsnej dziewczynki.Twarz sześciolatki okryta była maską błyszczącego, półprzeźroczystego okładu nabłonkowego, w którym wycięto otwory na oczy, nos i usta.Blizny po oparzeniach ciągle jeszcze zaznaczały się bladoróżową barwą pod paskami błony, a włosy dopiero niedawno zaczęły odrastać.Ojciec Horst uważał, że po zagojonych ranach nie powinny zostać żadne blizny, choć niejednokrotnie narzekał na brak pakietów nanoopatrunku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.