[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbliżałem się tam ostrożnie, bo nie należę do typu ludzi, których chciałoby tu widzieć szefostwo Conrada, Centrum Designu i Belle Epoque.Taksówka wyrzuciła mnie na końcu Lots Road, przy wejściu do labiryntu zamkniętych osiedli.Z tego miejsca łatwiej było dalej pójść pieszo.Pięć po północy.Potrzebowałem ponad godziny, by dotrzeć tu od Bonningtona, z dodatkowym przystankiem w garażu Pen, skąd zabrałem łom i obcęgi.Wiedziałem, że będę mieć tylko jedną szansę i że liczy się każda chwila, toteż musiałem zadbać o to, by być gotowym na każdą ewentualność.Czterdzieści minut oznaczało, że Damjohn pewnie patrzył już na zegarek i zastanawiał się, gdzie się podziewa Rich.Pewnie nie zostało zbyt wiele czasu, nim uświadomi sobie, że Rich się nie zjawi, i zada sobie pytanie, dokąd się udał.To może wywołać ogólne pragnienie wyeliminowania wszystkich luźnych wątków, nim cała tkanina zacznie się pruć.Przyspieszyłem kroku, mijając sklepy z antykami, importerów drogich mebli i nowobogackie rezydencje.Okrążywszy wyniosłą iglicę Conrada, dotarłem do wejścia do portu.Stała tam budka ochrony, ale siedzący wewnątrz strażnik w barwnym uniformie był pochłonięty rozmową przez telefon i w ogóle nie zarejestrował mojej obecności.Zgadywałem, że tu właśnie cumuje jacht Damjohna, bo zaledwie dziesięć minut stąd znajdował się pub, w którym poprzedniego dnia spotkali się Scrub, Arnold i McClennan.A kiedy Rich potwierdził, że Damjohn sprowadził go tu na kolację, zyskałem dostateczną pewność, by postawić na szali życie Rosy.Można też jednak spojrzeć na to inaczej.Jeśli łodzi tu nie było, to w żaden sposób nie zdołam jej znaleźć, i od początku mam przechlapane.Większość bocznych pomostów wychodziła na główną przystań i wkrótce tam się znalazłem.Szeroka niecka miała kształt trzech czwartych koła, jej wyciągnięte ramiona dzieliła odległość dziesięciu metrów, dalej przepływała Tamiza.Rozejrzałem się w poszukiwaniu punktu zaczepienia.Sam nie wiem, może miałem nadzieję, że znajdę gdzieś wywieszony spis jachtów i coś mnie natchnie.Ale niczego takiego nie było.Ruszyłem po deskach - zapewne suszonych i bielonych na słońcu w Ostii, a potem wysyłanych tu w osobnych paczkach i montowanych - sprawdzając nazwę każdego jachtu.Dysponowałem tylko słowami Scruba do Rosy, odtworzonymi mętnie przez Jasmine: „Czeka na ciebie miła pani”.Żaden z jachtów nie nosił żeńskiego imienia prócz „Boudiki”.To by było przegięcie, pomyślałem.Naprzeciwko, za bramą, pomosty ciągnęły się dalej.Skręciłem w tamtą stronę, nadal sprawdzając każdą kolejną łódź.Zauważyłem kilka pustych miejsc - zapewne im dalej od Lots Road i jej bujnego nocnego życia, tym mniej atrakcyjny dok.Kolejna żeńska nazwa: „Baronowa Thatcher”.Nie.Z pewnością to jeszcze mniej prawdopodobna kandydatka do miana miłej pani niż Boudika.W końcu został mi do sprawdzenia tylko jeden jacht, stojący daleko od pozostałych.Jeśli tam się nie uda, będę musiał się cofnąć i sprawdzić drugą stronę.Ale kiedy dzieliło mnie od niego siedem metrów i odczytałem w końcu namalowaną na burcie nazwę, zrozumiałem, że jego właśnie szukałem.Nazywał się „Mercedes”.Nie tylko słowo to po hiszpańsku znaczy „łaski pełna”, lecz było to też imię kobiety, którą ujrzałem w umyśle Damjohna, gdy uścisnąłem mu dłoń po naszym spotkaniu: kobiety, z którą wiązały się jego krwawe i szczęśliwe wspomnienia.Szedłem dalej, jeszcze ostrożniej, choć na jachcie nie paliło się światło i sprawiał wrażenie opuszczonego.Trzy metry od niego moje przypuszczenia ostatecznie się potwierdziły, bo na górnym pokładzie ujrzałem Scruba.Opierał się o reling od strony rufy, patrząc nad rzeką w kierunku Battersea.A choć stał odwrócony do mnie plecami, nie dało się go pomylić z nikim innym.Zwłaszcza że oświetlał go romantyczny, żółty blask wiktoriańskiej latarni ulicznej, wyposażonej nawet w ślimacznicę i niedziałającą siateczką żarową.Wiedziałem, że Scrub jest silny i groźny, nie sądziłem, że płynąca woda może go zniechęcić, choć przynajmniej powinna budzić w nim irytację.Ale nie dostrzegłem nawet jej śladu w owym absolutnym bezruchu i aurze niewzruszonego, głębokiego spokoju.Spojrzałem dalej, poza „Mercedes”: nic ciekawego.Pomost kończył się po sześciu metrach, zgadywałem, że mógł tam cumować jeszcze jeden jacht.Trudno to nazwać idealnym miejscem - od reszty dzielił je spory kawałek, a gdyby coś poszło nie tak, brak drogi ucieczki mógł się okazać problemem.Ale trzeba żyć z tym, co mamy.Cofnąłem się z pomostu w cień ostatniego mijanego jachtu - „Baronowej Thatcher”.Zastanawiałem się przelotnie, do jakiej torysowskiej szychy należała i jakaż to perwersyjna fantazja kazała mu ochrzcić swój jacht nazwiskiem Żelaznej Damy.Z drugiej strony, może łódź była własnością liberalnego konserwatysty, który odczuwał nostalgiczną frajdę za każdym razem, gdy poruszał sterem, dowodząc sam sobie, że da się nią kierować.Zdjąłem buty i pozbyłem się większości narzędzi - wytrychów i obcęgów.Łom jednak zatrzymałem.Największą szansę przeżycia tego spotkania miałem, gdyby Scrub w ogóle mnie nie zauważył.Słyszałem, jak ktoś kiedyś bajdurzył o tradycyjnej walijskiej sztuce walki zwanej Llap Goch, w której kluczem do zwycięstwa jest wyeliminowanie przeciwnika, zanim ten się w ogóle zorientuje, że istniejesz.Całkiem podobał mi się ten pomysł.Pogrzebałem w kieszeniach, sprawdziłem, że wciąż mam pod ręką bransoletę od kajdanek, po czym wyciągnąłem swoją tajną broń.Nie było sensu zostawiać jej tutaj: za daleko.Ruszyłem bezszelestnie pomostem w stronę „Mercedes”, rozwijając za sobą splątany przewód.Był obciążony na końcu jak bolas, ale służył do czegoś zupełnie innego.Scrub wciąż się nie odwracał.Przy odrobinie szczęścia oznaczało to, że tkwi zatopiony w czymś, co służyło u niego za myśli.Jakieś sześć metrów od łodzi zatrzymałem się i ukląkłem.Złożyłem przedmiot w kształcie dysku na samym skraju pomostu, tak by nie rzucał się w oczy.Naciągnąłem przewód na pełną długość i nacisnąłem przycisk.Dałem sobie dwie minuty przewagi: dwie minuty powinny wystarczyć, bym znalazł się tam, gdzie muszę, a potem zobaczymy.Jeśli dobrze wyliczę czas, może nawet zdołam wyjść z tego spotkania z głową wciąż tkwiącą na końcu szyi.Kolejne trzy kroki doprowadziły mnie do trapu „Mercedes”.Była dużym jachtem, tak jak Mercedes, niech spoczywa w spokoju, dużą kobietą.Na najniższym z trzech pokładów - tym, który widziałem ze swojego miejsca - dostrzegłem drzwi, niewątpliwie wiodące na dół do kabin.Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zabrać wytrychów i nie spróbować ich otworzyć.Wyglądało to na śmiesznie łatwe.Ale nie, Scrub był zbyt niebezpieczny, by zostawić go sobie za plecami.Nie ma sensu tam chodzić, dopóki wciąż pozostaje w pełni sił i blokuje drogę wyjścia.Tymczasem moje dwie minuty upływały.Wdrapałem się zatem na stopnie wiodące na pokład środkowy i szedłem dalej na górę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie istnieje coś takiego jak doskonałość. Świat nie jest doskonały. I właśnie dlatego jest piękny.